5.Kościół, lub…?

Jest czymś naturalnym, że poszukujący zbawienia ludzie, poznając Najwyższego i Pana Jezusa Chrystusa (Jan 17,3), oraz kolejne prawdy Słowa Bożego, wcześniej czy później stawiają pytanie o swą przynależność wyznaniową.

– „Zrozumiałem, że słowa Boga z Obj 18,4 („I usłyszałem inny głos z nieba mówiący: Wyjdźcie z niego, ludu mój, abyście nie byli uczestnikami jego grzechów i aby was nie dotknęły plagi na niego spadające”), zostały skierowane także do mnie. Wiem, że i ja powinienem opuścić duchowy <Babilon>, który przez tyle lat poił mnie swymi odstępczymi naukami. Ale, dokąd mam pójść?… Jest tyle wyznań chrześcijańskich… Które z nich naucza czystej prawdy, i naprawdę idzie drogą Bożą? Gdzie znajdę prawdziwych braci i siostry, których życie podoba się Bogu?… Mam już swoje lata i jestem coraz bardziej zmęczony… Tęsknię za bezpieczną przystanią i gronem serdecznych, życzliwych ludzi, gdzie ich znajdę?…” – zapytał mnie człowiek, któremu zwiastowałem Jezusa Chrystusa.

Jest to bardzo poważne pytanie i ważna sprawa.

Bo decydując się na przyjęcie członkostwa w jakiejś wspólnocie wyznaniowej, w zasadzie wybieramy dla siebie środowisko na wszystkie pozostałe lata!… To tak, jakbyśmy wchodzili do bliskiej rodziny, dołączali do grona osób, z którymi, jako z braćmi i siostrami będziemy dzielić swój los i swoje życie, zwłaszcza tę najważniejszą dla naśladowców Jezusa Chrystusa sferę – sferę życia duchowego. Ten braterski klimat i atmosfera życzliwości są bardzo ważne z tego jeszcze powodu, że często osoby opuszczające swoje dotychczasowe środowisko wyznaniowe, zostają odrzucone i napiętnowane nawet przez najbliższą rodzinę, co naraża je na wielki stres i wiele życiowych komplikacji. W Ewangelii wg Marka czytamy: „I począł Piotr mówić do niego: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za tobą. Jezus odpowiedział: Zaprawdę powiadam wam, nie ma takiego, kto by opuścił dom albo braci, albo siostry, albo matkę, albo ojca, albo dzieci, albo pola dla mnie i dla ewangelii, który by nie otrzymał stokrotnie, teraz, w doczesnym życiu domów i braci, i sióstr, i matek, i dzieci, i pól, choć wśród prześladowań, a w nadchodzącym czasie żywota wiecznego” (10,29.30).

Obietnica ta realizuje się w społeczności wierzących, jeśli naprawdę jest to społeczność, o której mówił Zbawiciel. To z tych powodów wybór duchowego domu jest tak ważny. Bo to w jego wnętrzu będziemy się grzać – albo… trząść się z zimna!… Tam znajdziemy pocieszenie i oparcie w chwilach przykrych doświadczeń – albo… obojętność i niechęć!… Ci ludzie pospieszą nam w potrzebie z pomocą, albo… szybko o nas zapomną, znieważą i wypędzą spośród siebie!

Tak, to wszystko należy wziąć pod uwagę, gdy się szuka dla siebie miejsca… Ale, czy tylko to? I czy przede wszystkim to? – Okazuje się, że nie….

Bo przede wszystkim ważna jest czystość przyjętej i zwiastowanej nauki, a zaraz potem – co oczywiste – zgodny z tą nauką sposób życia. W przypadku zaś, gdy zabraknie tego drugiego, należy trwać przy pierwszym – najważniejszym. Utkwiły mi w pamięci słowa Pana Jezusa: „Na mównicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią. Bo wiążą brzemiona ciężkie i kładą je na barki ludzkie, ale sami palcem swoim nie chcą ich ruszyć…”. – Taka, pełna hipokryzji i obłudy, interesowności i formalizmu postawa uczonych w Piśmie i faryzeuszy, niewątpliwie psuła życie społeczności izraelskiej, i była powodem gorzkich rozterek i zgorszeń prostych Żydów…

I tak samo może być dziś.

Jednak nigdy nie powinna być przyczyną porzucenia przekazanej przez Najwyższego i Pana Jezusa Chrystusa nauki. Podobnie, jak niewierność większości narodu w czasach królów, nie spowodowała, że wierna Bogu Reszta (w czasach Achaba było to siedem tysięcy tych, którzy nie pokłonili się Baalowi – 1 Krl 19,18), porzuciła przekazaną ojcom naukę. Wprost przeciwnie!

 

W takich czasach szczególnie niewdzięczna była rola i ciężki los ludzi, którzy służyli Bogu i narodowi, często z narażeniem własnego życia; dość wspomnieć przeżycia Eliasza, Micheasza czy np. Jeremiasza. I choć oni byli prorokami, to przecież zarazem byli wrażliwymi, przeżywającymi głęboko tamte sytuacje ludźmi.

 

Odnosząc to do współczesnych realiów uważam, że w naszych poszukiwaniach społeczności wyznaniowej, której chcemy być członkami, najpierw powinniśmy rozglądać się za taką, której zasady wiary jak najwierniej odwzorowują ideał nauki biblijnej. I jest oczywiste, że powinna ona przede wszystkim zwiastować zbawienie „darmo z łaski przez wiarę. Nie z uczynków, aby się kto nie chlubił” (Ef 2,8.9), a zarazem głosić konieczność spełniania uczynków sprawiedliwości: „Jego bowiem dziełem jesteśmy, stworzeni w Chrystusie Jezusie do dobrych uczynków, do których przeznaczył nas Bóg, abyśmy w nich chodzili” (Ef 2,10). A to oznacza przestrzeganie wszystkich Bożych przykazań: „Po tym poznajemy, iż dzieci Boże miłujemy, jeżeli Boga miłujemy i przykazania jego spełniamy. Na tym bowiem polega miłość ku Bogu, że się przestrzega przykazań jego, a przykazania jego nie są uciążliwe” (1 Jana 5,2.3)! Bo choć przestrzeganie Bożych przykazań nie jest metodą zbawienia – to jednak bez wątpienia jest sposobem życia naśladowcy Jezusa Chrystusa!

Temu powinno (Pan Jezus powiedział: „musi”! – Jan 3,7) towarzyszyć prawdziwie odrodzone „z wody i z Ducha” życie, oparte na zasadach prawdy i sprawiedliwości, pokoju, dobroci i życzliwości wobec wszystkich – zwłaszcza wobec „domowników wiary”(Gal 6,10). Niestety, obecnie obserwujemy zanikanie tych właśnie wartości, i w konsekwencji w ciepłym z założenia i przytulnym „domu zborowym” coraz więcej jest zimnych przeciągów – i coraz trudniej żyć pełnią duchowego życia!

 

CZY, A JEŚLI TAK, TO JAKA JEST ALTERNATYWA?

 

Można być biernym i popłynąć z prądem, albo podjąć wysiłek upartego i wytrwałego pójścia pod prąd! Można opuścić ręce i powiedzieć, że „nic się już nie da zrobić”, albo – nie godząc się na bylejakość na przekór wszystkiemu żyć Słowem Bożym i bronić jego prawd. A także troszczyć się o duchowy wzrost – własny, swoich bliskich, i innych szczerych chrześcijan.

 

Jakieś dziesięć lat temu moją uwagę przykuły znane słowa Jezusa Chrystusa: „A jak było za dni Noego, tak będzie i za dni Syna Człowieczego[…] Podobnie też było za dni Lota […] Tak też będzie w dniu, kiedy Syn Człowieczy się objawi. ” (Łk 17,26-30).

Czytając je, nagle uświadomiłem sobie, że w obydwu tamtych sytuacjach uratowani zostali jedynie członkowie rodzin! I to niekoniecznie wszyscy, jako że dramat rodziny Lota nie skończył się tego poranka, gdy zniszczona została Sodoma…

Pomyślałem wtedy, że w dniu przyjścia Pana Jezusa Chrystusa może być podobnie, i że – ze względu na odstępstwo duchowe, opieszałość i formalizm nasilający się w zorganizowanych Kościołach i wspólnotach religijnych – przychodzący Pan zwróci Swą uwagę przede wszystkim na wierne i oddane Bogu rodziny; te, których życie jest naprawdę świadectwem Ewangelii.

Kiedy w jednym z kazań podzieliłem się tą myślą z członkami zboru, jedna z bliskich mi osób wyraziła poważną wątpliwość, czy aby jest to słuszne domniemanie. Ale po kilku latach ta sama osoba, na podstawie własnych obserwacji stwierdziła, że coraz bardziej zaczyna się skłaniać ku tej myśli.

To oczywiście nie znaczy, że wspólnoty religijne doszczętnie się pogubiły i tym samym straciły rację istnienia. Tak nie myślę. Tym bardziej, że – dzięki Bogu! – wciąż jeszcze istnieją zbory, które można by stawiać za wzór. Jednak ogólnie sytuacja jest taka, że zbory różnych Kościołów coraz bardziej stają się zaledwie jednostkami organizacyjnymi, odbywającymi <przepisane regulaminem> nabożeństwa, czy organizujące odpowiednio rozreklamowane i głośne konferencje i inne imprezy religijne – niż żywą i wrażliwą wspólnotą duchową, złączoną więzami autentycznej Bożej miłości i bliskości! Jest to bardzo odległe od słów Apostoła, który napisał: „Miłość niech będzie nieobłudna. Brzydźcie się złem, trzymajcie się dobrego. Miłością braterską jedni drugich miłujcie, wyprzedzajcie się wzajemnie w okazywaniu szacunku. W gorliwości nie ustawając, płomienni duchem, Panu służcie. W nadziei radośni, w ucisku cierpliwi, w modlitwie wytrwali…”!

Co gorsza, wskazana wyżej formalistyczna postawa wykazuje tendencję postępującą, i zachodzi poważna obawa, że – jeśli coś się tu radykalnie nie zmieni – przyszłość będzie jeszcze smutniejsza, a w końcu tragiczna! W tym miejscu siłą rzeczy narzucają się słowa Pana Jezusa; „… Tylko, czy Syn Człowieczy, znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18,8)!

 

To właśnie dlatego myślę, że w końcowych dniach historii, mocną duchową ostoją mogą być bogobojne, właściwie ułożone i funkcjonujące rodziny chrześcijańskie. Bo to przecież tam rodzice mogą szczepić i rozbudzać wiarę w sercach swoich dzieci, a poprzez swe codzienne życie dawać im właściwy przykład. Ale będzie tak tylko wtedy, gdy sami będą ludźmi wiary, którzy prowadzą bogobojne, sprawiedliwe życie! Bo z wychowaniem do życia duchowego jest podobnie, jak z wychowaniem w ogóle. Jeśli rodzice nie ukształtują właściwie swych dzieci, rzadko ich zaniedbania nadrobią szkolni nauczyciele!…

Jak się okazuje, świadomość tego rośnie. Coraz częściej słyszę o tzw. zborach domowych, złożonych z kilku lub kilkunastu osób. To w większości członkowie jednej rodziny, plus kilka innych osób. Są to najczęściej ludzie, którzy rozczarowali się do swoich wspólnot religijnych i zrozumieli, że w małych grupach mogą skuteczniej budować swoją wiarę i zwiastować Ewangelię w swoim otoczeniu.

Sytuacja ta to efekt kryzysu, który nasila się w oficjalnych wspólnotach wyznaniowych. A sprzyja temu wybitnie to, że wielu z przywódców tych wspólnot zdaje się zupełnie nie obchodzić los pogubionych, a często wręcz wypędzonych owiec. A przecież te owce, to nie grzesznicy, których ze względu na ich zatwardziałość i w trosce o czystość wiary i moralność, trzeba było wyłączyć ze zboru (por. 1 Kor r. 5). Bardzo często to po prostu ludzie prostolinijni, którym obcy jest konformizm. Ludzie, którzy mieli odwagę stawiać niewygodne pytania i domagać się rzetelnej odpowiedzi, a do tego nie poddawali się jakiejkolwiek manipulacji. Niepokorni, a więc niewygodni i niebezpieczni! Każdy Kościół i wspólnota religijna, w której tak się dzieje, wypędza swoich członków. Albo – jeśli siłą, podstępem lub namową do „świętego spokoju” złamie im kręgosłup – uczyni ich duchowymi kalekami i ludźmi głęboko nieszczęśliwymi.

 

Jest oczywiste, że wszystkie wspólnoty religijne mają swoje Credo; i nie trzeba nikogo przekonywać, jak jest to ważne i potrzebne. Ale ostatnio uświadomiłem sobie, że rzadko które wyznanie wiary wyraża to, co w gruncie rzeczy jest jedną z najważniejszych spraw.

Co mam na myśli?

Otóż kilka tygodni temu jeden z braci przysłał mi e’maila, w którym między innymi znalazł się fragment:

[…] Niedawno, wertując strony internetowe, znalazłem takie oto zasady etyczne pewnej grupy wyznaniowej, pod którymi podpisałbym się obiema rękami:

  • Wierzymy, że nie to, co mówimy, jest świadectwem naszej wiary, ale to, jak żyjemy;
  • Wierzymy, że lepiej jest być samotnym w Bogu, niż tkwić w błędzie pośród tłumów;
  • Wierzymy, że lepiej być odrzuconym przez ludzi za mówienie prawdy Bożej, niż uznanym przez nich za trwanie w kłamstwie;
  • Wierzymy, że lepsza jest prawda, która boli, ale i uzdrawia, niż kłamstwa, które zadowalają ludzkie ego, lecz w konsekwencji prowadzą do śmierci duchowej… […]”

 

Nie mam wątpliwości, że te cztery proste zasady powinny zostać włączone do wyznania wiary każdego Kościoła i każdej grupy wyznaniowej, i tam kształtować wiarę i życie, etykę i moralność wszystkich członków zborów. I w ogóle wszystkich biblijnych chrześcijan. Bo po stokroć <biada> temu środowisku i temu człowiekowi, który je zlekceważy.