Rozdział I
Rozdział I
„Przeczytaj nam to z naszej, katolickiej Biblii!”
Wysoki, szczupły mężczyzna przywitał się uprzejmie z rodzicami, a także z nami, dziećmi – co w owych czasach dla dzieci było niesłychanie nobilitujące, i rozpoczęła się rozmowa. Pan Wądolny opowiadał o latach spędzonych z dala od kraju, o powodach, które skłoniły go do powrotu i o tym, jak się wiedzie jego rodzinie. Pytał też o powojenne przeżycia naszych rodziców i o naszą obecną sytuację… My, dzieci, siedząc cichutko w swoim kątku, z wypiekami na twarzach słuchaliśmy tej rozmowy. W czasach gdy nie było telewizji, a nawet radio należało do rzadkości, wizyta gościa z Wielkiego Świata była bardzo ekscytującym przeżyciem! A poza tym był to człowiek, który – jak się to u nas potocznie mówiło – przywiózł z sobą do kraju „nową wiarę”… W jakimś momencie rozmowa zeszła na tę właśnie sprawę
– Mówią o tobie, że zakładasz nową wiarę – zagaił nasz tato.
– Też już o tym usłyszeliście? – uśmiechnął się gość. To prawda, ale… Ale to wcale nie jest nowa wiara, ale stara, biblijna; taka, jaką wyznawali pierwsi chrześcijanie. Potem ona została odrzucona przez Kościół katolicki i zapomniana, a my staramy się teraz przypomnieć ją ludziom… Jeśli zechcecie posłuchać, opowiem wam o wszystkim…
Chcieliśmy, jak najbardziej. A wtedy pan Wądolny wydobył ze swej torby dużą, oprawiona w skórę Księgę i spytał, czy wiemy, co to jest takiego. – Niestety, rodzice nie mieli na ten temat wielkiej wiedzy; któż wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku w wiosce leżącej na obrzeżach woj. krakowskiego, wiedział coś bliższego o Piśmie Świętym?… Owszem, co niedzielę słuchaliśmy w kościele fragmentów Ewangelii, które ksiądz odczytywał na kazalnicy z podobnej Księgi, a potem całował ją, zamykał, odkładał na bok i wygłaszał kazanie. Ale żeby taką świętą Księgę mógł nosić w torbie zwykły, prosty człowiek?… żeby mógł ją czytać i tłumaczyć? – To wówczas nikomu z nas nie mieściło się w głowie!
A tymczasem na naszych oczach pan Wądolny otworzył swoją Biblię, kartkował ją i odczytywał fragmenty. Biegłość, z jaką to robił, świadczyła, że dobrze zna jej treść.
Jednak to, co czytał, było dla nas wielkim zaskoczeniem i budziło coraz większą konsternację i niepokój!… Dziś, po latach, trudno mi precyzyjnie przytoczyć jego słowa. Pamiętam jednak, że mówił – a swoje wypowiedzi dokumentował cytatami biblijnymi – że dla chrześcijanina podstawową sprawą jest znajomość Pisma Świętego, bez którego człowiek musi błądzić w sprawach wiary; tak mówił Jezus Chrystus, i tak mówili Apostołowie!… Potem zwrócił uwagę na Boże przykazanie zabraniające bałwochwalstwa, a więc czynienia wszelkich obrazów i posągów oraz czczenia ich:
„Nie czyń sobie obrazu rytego, ani żadnego podobieństwa rzeczy tych,
które są na niebie wzgórę, i które na ziemi nisko, i które są w wodach
pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał, ani im będziesz służył;
bom Ja Pan Bóg twój, Bóg zawistny w miłości, nawiedzający nieprawości ojców nad syny, w trzecim i czwartem pokoleniu tych,
którzy mnie nienawidzą. A czyniący miłosierdzie nad tysiącami tych,
którzy mię miłują i strzegą przykazania mego” (2 ks. Mojżeszowa 20,4-6).
Stwierdził, że dla Pana Boga jest rzeczą obrzydliwą, gdy widzi jak ludzie czczą rzeźbione drewniane kloce, albo wizerunki <bogów> ze srebra i złota:
„Ale bałwany ich są srebro i złoto, robota rąk ludzkich.
Usta mają, a nie mówią; oczy mają, a nie widzą.
Uszy mają, a nie słyszą; nozdrze mają, a nie wonieją.
Ręce mają, a nie macają, nogi mają, a nie chodzą,
ani wołają gardłem swoim.
Niech im podobni będą, którzy je czynią, i wszyscy,
którzy w nich ufają.” (Psalm 115,4-8).
W końcu – to pamiętam bardzo ostro – odnosząc się do budowli katolickich kościołów, w których <wieczna lampka>, świecąca drżącym, czerwonym światełkiem, zgodnie z naukami jakie odbieraliśmy na katechezie, dowodziła stałej obecności Boga, przeczytał dwa fragmenty z księgi Dziejów Apostolskich, które nas wręcz zaszokowały. Najpierw słowa pierwszego chrześcijańskiego męczennika – Szczepana, a potem słowa apostoła Pawła:
„Ale on Najwyższy nie mieszka w kościołach ręką uczynionych, jako prorok mówi: Niebo jest stolica moja
a ziemia podnóżek nóg moich;
Cóż mi za dom zbudujecie, mówi Pan,
albo które jest miejsce odpocznienia mego?
Izali ręka moja tego wszystkiego nie uczyniła”?
(Dzieje Apostolskie 7,48-50);
„Bo który uczynił świat i wszystko, co na nim, ten będąc Panem nieba i ziemi, nie mieszka w kościołach ręką uczynionych.
Ani rękoma ludzkimi chwalony bywa,
jakoby czego potrzebował, ponieważ On daje wszystkim żywot,
i oddech, i wszystko.” (Dzieje Apostolskie 17,24.25).
Wyraz twarzy naszych rodziców dowodził, że – mówiąc kolokwialnie – mają dość! Dziś zastanawiam się, czy przed jakąś ostrą, niechętną panu Wądolnemu reakcją, nie powstrzymało ich jedynie to, że był on przyjacielem taty. No i zaproszonym gościem!
– Wiesz co – powiedział do niego tato – na dziś starczy nam tego!… A potem, z jakimś dziwnym błyskiem w oczach, zapytał:
– Czy mógłbyś nas odwiedzić za tydzień?
– Naturalnie – odpowiedział nasz gość.
– No, to wtedy sobie pogadamy… – powiedział tato.
Ten tydzień rodzice wykorzystali, aby zdobyć „nasze, katolickie Pismo Święte”. Takie z kościelnym Imprimatur, opatrzone stosownymi pieczęciami i podpisami dostojników Kościoła rzymskokatolickiego! Bo Świadkowie – uważali rodzice – mają najpewniej jakieś swoje, sfałszowane Pismo! Jest niemożliwe, by w prawdziwej Biblii, były takie herezje!…
To mnie posłali do pani Biel (<Bielki> – jak mówiła mama), która mieszkała na skraju sąsiedniej wioski. Bo wiedzieli, że ona na ostatnich misjach kupiła sobie Pismo Święte. Trochę zdziwiona naszym nagłym zainteresowaniem – pouczony przez rodziców, którzy nie chcieli sprawy nagłaśniać, nie powiedziałem jej o wizycie pana Wądolnego – wyjęła z szafy zawiniętą w płótno Księgę i podała mi ją, zalecając: – Nieś ostrożnie!… Uszczęśliwiony, niemal bijąc się piętami w plecy pędziłem do domu!
To nie była cała Biblia, lecz Nowy Testament w przekładzie ks. W. Kowalskiego. Ale o tym wtedy oczywiście nie wiedziałem. Przyniosłem ją do domu i oddałem mamie, a gdy w sobotę, jak co tydzień, tato wrócił z pracy na Śląsku, mama z dumą pokazała mu Księgę. Teraz już jedynie pozostało czekać na pana Wądolnego… Niech tylko przyjdzie!
Przyszedł punktualnie. Kiedy usiadł za stołem, tato sięgnął na półkę, wziął do ręki Biblię i opanowując lekkie drżenie głosu, powiedział:
– No to teraz przeczytaj nam to wszystko z naszej, katolickiej Biblii!
Z zapartym tchem czekaliśmy na to, co teraz nieuchronnie musiało nastąpić. W wyobraźni widziałem, jak pan Wądolny blednie, a potem drżącymi rękami przewraca kartki, daremnie chcąc znaleźć heretyckie wersety, które czytał przed tygodniem ze swojej Księgi, i poprzez które chciał poderwać nasze zaufanie do jedynego prawdziwego Kościoła rzymskokatolickiego! Wyobrażałem sobie, że w końcu, gdy ich nie znajdzie (bo przecież nie może znaleźć!), wstanie, weźmie płaszcz i… zniknie, by się już więcej nie pojawić!…
A pan Wądolny spojrzał i uśmiechnął się, wziął od taty Księgę i obejrzał ją z zainteresowaniem. Chwilę zatrzymał się na pierwszych stronicach, gdzie były informacje o tłumaczu oraz nazwisko biskupa udzielającego Imprimatur, a potem – otwierając w różnych miejscach – przeczytał te same co przed tygodniem fragmenty! Następnie otworzył jeszcze swoją Biblię i czytając obydwie wersje, porównywał ich brzmienie i sens. Zwrócił naszą uwagę na to, że niektóre wyrazy w zdaniach są inne, natomiast ich sens i przesłanie jest takie samo! – To była klęska! Nasza klęska! spoglądaliśmy po sobie bezradnie… – I co teraz?…