Ksiądz, któremu wiele zawdzięczam
Miałem wtedy dziesięć, może jedenaście lat i status ucznia czwartej lub piątej klasy szkoły podstawowej w Wielkim Dworze – skromnym, krytym papą dworku ziemiańskim we Frydrychowicach nieopodal Wadowic, którego właścicieli znali jeszcze nasi rodzice. Teraz w majątku zadomowiła się Spółdzielnia Produkcyjna, a sale dworku przekształcono na klasy lekcyjne, w których nam, dzieciakom, wbijano do głów podstawy wiedzy. Część mieszkalna należała do kierowniczki – serdecznej a równocześnie surowej pani Anny Gruszeckiej, która mieszkała tam wraz ze swoją starszą siostrą. Przed laty pani Gruszecka rozpoczynając karierę nauczycielki w niedalekich Zygodowicach, miała w swej klasie moją mamę; teraz – na ostatniej jak się okazało posadzie – uczyła mnie.
W owych czasach w szkołach odbywały się jeszcze lekcje religii, które w Wielkim Dworze prowadził miejscowy proboszcz, ks. Stanisław Prawdzic-Szamota. Człowiek ten zapisał się w moich wspomnieniach, zwłaszcza gdy chodzi o kwestie religijne, w pewien szczególny sposób. I choć po latach miało się okazać, że wkładał nam też do głów wiele niebiblijnych nauk, do dziś w sercu mam dla niego wiele wdzięczności. I bardzo żałuję, że nie było mi dane spotkać się z nim w czasie, gdy jako dorosły człowiek dokonałem świadomego wyboru mojej drogi za Jezusem. Byłem przeświadczony, że on dawno już nie żyje, podczas gdy wciąż żył i przebywał w tej samej parafii, już jako emeryt, aż do połowy lat dziewięćdziesiątych…
Ks. Szamota przygotowywał nas, ośmiolatków do Pierwszej Komunii. Pamiętam te lekcje i nastrój oczekiwania na „osobiste spotkanie z Panem Jezusem” – jak wciąż podkreślał proboszcz, który mówił nam, jak ważna jest osobista relacja człowieka z Bogiem.
-
„Ja chcę was przygotować do dojrzałego życia wiary – mówił – i uczę was różnych rzeczy. Bo ważne są sakramenty, ważne przykazania i liturgia. Ale pamiętajcie – najważniejszy jest osobisty kontakt z Bogiem, osobista i bliska relacja z Panem Jezusem Chrystusem w czystym sumieniu!… Zapamiętajcie to, bo tu chodzi o rzecz najważniejszą – o waszą uczciwość i wasze sumienia; tego nic nie zastąpi!… Nie zapomnijcie też nigdy, że On was wszędzie widzi, że cieszy się i jest dumny, gdy postępujecie szlachetnie, a martwi Go, gdy schodzicie na złe drogi. Nie dopuśćcie, aby kiedyś musiał się od was ze smutkiem odwrócić!…”
Takie słowa robią wrażenie i mocno kodują się w duszy dziecka. Tyle lat minęło, a ja wciąż niemal słyszę jego głos… i przypominam sobie pewne zdarzenie.
Miało to miejsce w czasie przygotowania do Pierwszej Komunii. W sobotę cała nasza grupa miała swoją pierwszą spowiedź i ksiądz polecił nam, abyśmy – zanim przyjdziemy do konfesjonału – pojednali się ze wszystkimi wokół. Należało za swoje przewinienia przeprosić rodziców i rodzeństwo, a także sąsiadów i inne osoby, wobec których w czymś zawiniliśmy. To było niezapomniane przeżycie! Pamiętam zaskoczenie widoczne na twarzach najbliższych, głębokie wzruszenie i ich lekko drżący głos … Jeszcze bardziej zdziwieni byli sąsiedzi, a ich uczucia znalazły wyraz w szczerych, spontanicznych słowach sympatii i życzeniach Bożego błogosławieństwa… Napełniała mnie radość!
Spowiedź odbywała się w kościele parafialnym we Frydrychowicach, do którego miałem ponad pięć kilometrów. Wiedząc o tym, ks. Szamota poprosił mnie do konfesjonału jako pierwszego. Po spowiedzi, lekki i radosny ruszyłem w drogę powrotną. I nagle… Niespełna kilometr przed domem, przypomniałem sobie jeszcze jeden grzech, którego nie wyznałem… Jak mogłem zapomnieć! I co ja teraz mam zrobić?…Wprawdzie na końcu spowiedzi szczerze wymówiłem przepisaną formułę: „Więcej grzechów nie pamiętam”. Z drugiej jednak strony, uświadomiłem sobie, że wciąż jeszcze mogę wrócić i wyznać ten grzech. Bo inaczej, jak w tej sytuacji mam jutro iść z czystym sercem do Komunii?…
Gdyby ktoś wtedy na mnie patrzył, mógłby pomyśleć, że z tym chłopakiem jest coś nie tak.
Długo stałem na drodze, potem wracałem kilka kroków do kościoła, znów przystanek… kilka kroków w stronę domu. I tak parę razy… W końcu, przymuszony sumieniem i spragniony zupełnego oczyszczenia, wróciłem do kościoła. Gdy znalazłem się w głównej nawie, ksiądz właśnie skończył spowiadać naszą grupę i zdejmując stułę, wychodził z konfesjonału. Na mój widok, zatrzymał się zdumiony:
-
„Skąd się tutaj wziąłeś?” – zapytał.
Powiedziałem mu o swoim problemie. Uśmiechnął się i powiedział:
-
„Dziecko, przecież na końcu powiedziałeś, że więcej grzechów nie pamiętasz – prawda?”.
-
„Tak – odpowiedziałem – ale potem sobie przypomniałem…”.
Położył mi rękę na głowie i powiedział:
-
„Nie musiałeś tego robić, ale skoro to było potrzebne twojemu sumieniu, to dobrze zrobiłeś!”.
Uklęknąłem przed konfesjonałem. A potem całkowicie wolny i niewyobrażalnie szczęśliwy, jakby mi skrzydła wyrosły u ramion, pobiegłem przed siebie! I nawet nie zauważyłem tych kolejnych pięciu kilometrów nierównej żwirowanej drogi!
Nigdy nie miałem wątpliwości, że w tamtym przeżyciu był ze mną Bóg.
A to, co się ze mną wtedy działo, było inspirowane przez Jego Ducha. Oczywiście, ze Słowa Bożego wiem, że to nie ksiądz odpuścił tamte moje grzechy, gdyż to czyni tylko Pan Bóg i – z Jego upoważnienia – Pan Jezus Chrystus (Mk 2,10). Ale to Bóg uczynił wrażliwym moje serce i sumienie, to Jego wola i pragnienie czystości objawiły się w moim zachowaniu. I z całego serca Mu za to dziękuję!
Drogowskazy, jakie wtedy postawił przed nami ks. Szamota, wskazywały duchowy kierunek i pozwalały wybrać drogi, którymi miałem iść w swoim życiu. Po latach, gdy już poznałem i nauczyłem się rozumieć Pismo Święte, przekonałem się, że on sam, będąc sługą swego Kościoła, podawał nam do wierzenia wiele niebiblijnych, opartych jedynie na Tradycji katolickich nauk. Ale to, co mówił o duchowym życiu, o potrzebie osobistej relacji z Bogiem oraz trosce o czyste sumienie, okazało się prawdziwe i wciąż jest niezwykle ważne. I za to właśnie, i dla niego mam w sercu wiele wdzięczności!
… Wszystkie te sprawy przychodzą mi na pamięć, gdy myślę o pierwszym kontakcie ze społecznością ludzi nazywającymi siebie Świadkami Jehowy. Kontakcie, który był małym początkiem Wielkiej Przygody ze Słowem Bożym – Biblią.
Pamiętam, że to była niedziela. Już od rana mówiło się w domu, że dziś odwiedzi nas przyjaciel naszego Taty, który przed kilku miesiącami, osiem/dziewięć lat po wojnie wrócił z Francji do sąsiedniej wioski. Wrócił i wkrótce po okolicy rozeszła się wieść, że „Wądolny zakłada nową wiarę!”. Tak więc czekaliśmy na niego…
„Przeczytaj nam to z naszej, katolickiej Biblii!”
Wysoki, szczupły mężczyzna przywitał się uprzejmie z rodzicami, a także z nami, dziećmi – co w owych czasach dla dzieci było niesłychanie nobilitujące – i rozpoczęła się rozmowa. Pan Wądolny opowiadał o latach spędzonych z dala od kraju, o powodach, które skłoniły go do powrotu i o tym, jak się wiedzie jego rodzinie. Pytał też o powojenne przeżycia naszych rodziców i o naszą obecną sytuację… My, dzieci, siedząc cichutko w swoim kątku, z wypiekami na twarzach słuchaliśmy tej rozmowy. W czasach gdy nie było telewizji, a nawet radio należało do rzadkości, wizyta gościa z Wielkiego Świata była bardzo ekscytującym przeżyciem! A poza tym był to człowiek, który – jak się to u nas potocznie mówiło – przywiózł z sobą do kraju „nową wiarę”… W jakimś momencie rozmowa zeszła na tę właśnie sprawę:
-
„Mówią o tobie, że zakładasz nową wiarę” – zagaił nasz tato.
-
„Też już o tym usłyszeliście?” – uśmiechnął się gość. To prawda, ale… Ale to wcale nie jest nowa wiara, ale stara, biblijna; taka, jaką wyznawali pierwsi chrześcijanie. Potem ona została odrzucona przez Kościół katolicki i zapomniana, a my staramy się teraz przypomnieć ją ludziom… Jeśli zechcecie posłuchać, opowiem wam o wszystkim”…
Chcieliśmy, jak najbardziej.
A wtedy pan Wądolny wydobył ze swej torby dużą, oprawiona w skórę Księgę i spytał, czy wiemy, co to jest takiego. – Niestety, rodzice nie mieli na ten temat wielkiej wiedzy; któż wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku w wiosce leżącej na obrzeżach dawnego woj. krakowskiego, wiedział coś bliższego o Piśmie Świętym?… Owszem, co niedzielę słuchaliśmy w kościele fragmentów Ewangelii, które ksiądz odczytywał na kazalnicy z podobnej Księgi, a potem całował ją, zamykał, odkładał na bok i wygłaszał kazanie. Ale żeby taką świętą Księgę mógł nosić w torbie zwykły, prosty człowiek?… żeby mógł ją czytać i tłumaczyć? – To wówczas nikomu z nas nie mieściło się w głowie!
A tymczasem na naszych oczach pan Wądolny otworzył swoją Biblię, kartkował ją i odczytywał fragmenty. Biegłość, z jaką to robił, świadczyła, że dobrze zna jej treść.
Jednak to, co czytał, było dla nas wielkim zaskoczeniem i budziło coraz większą konsternację i niepokój!… Dziś, po latach, trudno mi precyzyjnie przytoczyć jego słowa. Pamiętam jednak, że mówił – a swoje wypowiedzi dokumentował cytatami biblijnymi – że dla chrześcijanina podstawową sprawą jest znajomość Pisma Świętego, bez którego człowiek musi błądzić w sprawach wiary; tak mówił Jezus Chrystus, i tak mówili Apostołowie! Dodał, że – wbrew pospolitemu mniemaniu – Pismo Święte jest Księgą, którą mogą zrozumieć ludzie prości, a nawet… dzieci!
-
„Nie samym chlebem człowiek żyć będzie, ale każdem słowem, pochodzącym przez usta Boże” (Mt 4,4 BG); 1)
-
„Bo Słowo Boże jest żywe i skuteczne, ostrzejsze nad wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić zamiary i myśli serca; I nie ma stworzenia, które by się mogło ukryć przed nim, przeciwnie, wszystko jest obnażone i odsłonięte przed oczami Tego, przed którym musimy zdać sprawę” (Hbr 4,12.13 BW);
-
„I PONIEWAŻ OD DZIECIŃSTWA ZNASZ PISMA ŚWIĘTE, które cię mogą obdarzyć mądrością ku zbawieniu przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości. Aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany” (2 List do Tymoteusza 3,15-17 BW).
Po każdym cytacie pan Wądolny robił przerwę, dodając od siebie kilka zdań i pytając o nasze zrozumienie fragmentu. Jest oczywiste, że rodzice – a także i my, dzieci – potrzebowaliśmy trochę czasu, by oswoić się z dość trudnymi dla nas sformułowaniami i wnioskami, które one rodziły…
W pewnym momencie gość, który znów przez chwilę kartkował swoją Biblię i widać odnalazł poszukiwany fragment, podniósł na nas wzrok i powiedział:
-
„Teraz przeczytam coś bardzo ważnego; jest to stanowcze oświadczenie Jezusa Chrystusa, który stwierdził, że nasza chrześcijańska wiara powinna się opierać tylko i wyłącznie na Piśmie Świętym, do którego – pod groźbą utraty zbawienia! – nie wolno niczego dodawać, ani niczego z niego ujmować. Posłuchajcie: „Co do mnie, to świadczę każdemu, który słucha słów proroctwa tej księgi; Jeżeli ktoś dołoży coś do nich, dołoży mu Bóg plag opisanych w tej księdze; A jeżeli ktoś ujmie coś ze słów tej księgi proroctwa, ujmie Bóg z działu jego z drzewa żywota i ze świętego miasta, opisanych w tej księdze. Mówi Ten, który świadczy o tym: Tak, przyjdę wkrótce. Amen, przyjdź Panie Jezu!” (Księga Objawienia 22,18-20 BW).
Skończył czytać, a potem powiedział:
-
„Taka jest wola Jehowy Boga i Jezusa Chrystusa, ale kościół rzymsko-katolicki nie szanuje tych słów…”
-
„Dlaczego tak mówisz?! – żachnął się tato. Przecież w każdą niedzielę widzimy, jak ksiądz na ambonie czyta Ewangelię, a gdy skończy, nawet całuje Pismo, zanim je odłoży!”
Pan Wądolny skinął głową i powiedział:
-
„Rzeczywiście, formalnie wszystko ładnie wygląda, ale rzeczywistość jest zupełnie inna. W katechizmie rzymski Kościół przyznaje, że swoje nauki opiera przede wszystkim na Tradycji (a więc na Podaniu Ustnym), a dopiero potem – i tylko w jakimś stopniu – na Piśmie Świętym…”
Tato spojrzał przeciągle na gościa:
-
„Czy ty naprawdę czujesz się powołany do oceniania wszystkich uczonych i mądrych ludzi Kościoła, łącznie z papieżem i biskupami…?!”
W odpowiedzi usłyszeliśmy:
-
„To nie ja oceniam. Ja tylko powtarzam słowa Pisma, które są słowami Boga i Jezusa. A jeśli cały rzymski Kościół tych słów nie szanuje i występuje przeciwko nim, to mam prawo, a nawet obowiązek, z tym się nie zgadzać i to krytykować.”
Zapadło krótkie milczenie, a potem pan Wądolny, który znów przez chwilę kartkował swoją Biblię, popatrzył na nas i powiedział:
-
„Powiedzcie mi, jak myślicie: Czy papież i biskupi są wyżsi nad apostołów, których Jezus Chrystus wysłał na świat, by głosili Ewangelię?”
-
„No, nie… Oczywiście, że nie!”
-
„No to posłuchajcie. W Piśmie opisana jest sytuacja, gdy ap. Paweł (wielki Apostoł Narodów) głosił Ewangelię mieszkańcom miasta Berei, a oni – świadomi, że swą wiarę powinni opierać wyłącznie na Piśmie Świętym – życzliwie wysłuchali Apostoła, lecz uważnie sprawdzili, czy wszystko, czego on ich naucza, jest zgodne z Pismem („… przyjęli oni Słowo z całą gotowością i CODZIENNIE BADALI PISMA, CZY TAK SIĘ RZECZY MAJĄ” – DzAp 17,11 BW)! Pomyślcie, jeżeli za to, iż mieszkańcy Berei uważnie sprawdzali, czy Apostoł Paweł głosi im prawdę, Pismo mówi o nich z szacunkiem, to dlaczego mnie ludzie ganią za to, że sprawdzam słowa papieży, biskupów i księży?!…”
Znów zapadło milczenie. A po chwili pan Wądolny mówił dalej:
-
„Wiem, że to są dla was sprawy nowe i trudne do przyjęcia, że burzą wasz spokój i nawet mogą denerwować. Sam przez to wszystko niedawno przechodziłem… Ale to nie są nowe sprawy. To nauki stare, o których Pan Bóg, który jest Autorem Pisma Świętego mówił już tysiące lat temu!…”
Rodzice wymienili spojrzenia, a mama powiedziała:
-
„No dobrze. Mówi pan, że poza Pismem, Kościół opiera się także na Tradycji – ale co w tym złego?!…
Odpowiedź pana Wądolnego była prosta:
-
„Niestety, katolicka Tradycja w wielu punktach jest przeciwna Pismu Świętemu. Co można zobaczyć chociażby na przykładzie bałwochwalstwa…”
-
„Czego?… Bałwochwalstwa – co pan ma na myśli” – Mama domagała się konkretu.
Teraz pan Wądolny jakby przez moment się zawahał, ale zaraz otworzył swoją Biblię, spojrzał na rodziców i rzekł:
-
„Gdyby rzymski Kościół trzymał się Pisma, nie odszedłby od przykazania, które zabrania bałwochwalstwa – a więc czynienia wszelkich obrazów i posągów oraz czczenia ich. Pismo mówi: „Nie czyń sobie obrazu rytego, ani żadnego podobieństwa rzeczy tych, które są na niebie wzgórę, i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał, ani im będziesz służył; bom Ja Pan Bóg twój, Bóg zawistny w miłości, nawiedzający nieprawości ojców nad syny, w trzecimi czwartem pokoleniu tych, którzy mnie nienawidzą. A czyniący miłosierdzie nad tysiącami tych, którzy mię miłują i strzegą przykazania mego” (2 Mjż 20,4-6 BG)…
Myślę, że reakcja moich rodziców była typowa. Odezwał się tato:
-
„Czy ty masz na myśli nasze katolickie święte obrazy…?”
-
„Tak – odpowiedział pan Wądolny – obrazy, które wiszą w domach i których pełno w katolickich kościołach. Obrazy z gipsu i posągi z kamienia, które zostały uznane za święte i są czczone, obwieszane wotami…”
-
„Ale to przecież nie tak! – to był głos mamy. Kiedyś czczono obrazy i posągi bożków pogańskich, i temu na pewno był Bóg przeciwny. Ale obrazy świętych katolickich?!…”
Słuchałem tej rozmowy z wypiekami na twarzy, choć chwilami gubiłem się w temacie, zwłaszcza słuchając fragmentów biblijnych napisanych dość trudnym językiem. Natomiast rodzice byli wyraźnie poruszeni. Jeden pan Wądolny był opanowany, spokojny i pewny swego, co było widać w każdym jego zdaniu. Po chwili znalazł kolejny fragment, na który chciał zwrócić naszą uwagę.
-
„Pozostawmy na boku nasze wyobrażenia o bałwanach – powiedział – i przeczytajmy z Pisma, czym są bożki, które potępia Jehowa Bóg. W Psalmie czytamy: „Ale bałwany ich są srebro i złoto, robota rąk ludzkich. Usta mają, a nie mówią; oczy mają, a nie widzą. Uszy mają, a nie słyszą; nozdrze mają, a nie wonieją. Ręce mają, a nie macają, nogi mają, a nie chodzą, ani wołają gardłem swoim. Niech im podobni będą, którzy je czynią, i wszyscy, którzy w nich ufają.” (Psalm 115,4-8 BG).
-
„Powiedzcie mi – mówił dalej pan Wądolny – czy w tej kategorii mieszczą się katolickie obrazy i posągi…? Bez wątpienia. Bo one także – jak wszystkie inne pogańskiego bożki – są zrobione ze srebra i złota, z gipsu i z kamienia! One także mają (wyrzeźbione lub namalowane) usta – ale czy mówią…?! Mają uszy – ale czy słyszą…?! Mają nogi – ale czy na nich chodzą…?! Mają ręce – ale czy są w stanie wykonać nimi najmniejszy gest…?!” Proszę, pokażcie mi, jaka jest różnica pomiędzy posągiem Greckiego Zeusa, lub rzymskiego Jowisza, a posągiem <Maryi> lub np. <św. Józefa>…?! Czy jest jakakolwiek…?”
To były mocne słowa. I pytania, które zmuszały do myślenia!
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, przetrawiając je…
Pamiętam jeszcze, że pan Wądolny dość stanowczo mówił o urządzeniu katolickich kościołów, pełnych malowideł, obrazów i posągów, a w jakiejś chwili – odnosząc się do <wiecznej lampki>, świecącej obok ołtarza drżącym, czerwonym światełkiem, która jak nas uczono, dowodziła stałej obecności Boga – przeczytał dwa fragmenty, które nas wręcz zaszokowały. Były to najpierw słowa pierwszego chrześcijańskiego męczennika – Szczepana, a potem słowa apostoła Pawła:
- „Ale on Najwyższy nie mieszka w kościołach ręką uczynionych, jako prorok mówi: Niebo jest stolica moja a ziemia podnóżek nóg moich; Cóż mi za dom zbudujecie, mówi Pan, albo które jest miejsce odpocznienia mego? Izali ręka moja tego wszystkiego nie uczyniła?” (Dzieje Apostolskie 7,48-50 BG);
- „Bo który uczynił świat i wszystko, co na nim, ten będąc Panem nieba i ziemi, nie mieszka w kościołach ręką uczynionych. Ani rękoma ludzkimi chwalony bywa, jakoby czego potrzebował, ponieważ On daje wszystkim żywot,i oddech, i wszystko” (Dzieje Apostolskie 17,24.25 BG).
Wyraz twarzy naszych rodziców dowodził, że – mówiąc kolokwialnie – mają dość!
Dziś zastanawiam się, czy przed jakąś ostrą, niechętną panu Wądolnemu reakcją, nie powstrzymało ich jedynie to, że był on przyjacielem taty. No i zaproszonym gościem!
-
„Wiesz co – powiedział do niego tato – na dziś starczy nam tego!”… A potem, z jakimś dziwnym błyskiem w oczach, zapytał:
-
„Czy mógłbyś nas odwiedzić za tydzień?”
-
„Naturalnie” – odpowiedział nasz gość.
-
„No, to wtedy sobie pogadamy…” – powiedział tato.
Ten tydzień rodzice wykorzystali, aby zdobyć „nasze, katolickie Pismo Święte”. Takie z kościelnym Imprimatur, opatrzone stosownymi pieczęciami i podpisami dostojników Kościoła rzymsko-katolickiego! Bo Świadkowie – uważali rodzice – mają najpewniej jakieś swoje, sfałszowane Pismo! Jest niemożliwe, by w prawdziwej Biblii, były takie herezje!…
To mnie posłali do pani Biel (<Bielki> – jak mówiła o niej mama), która mieszkała na skraju sąsiedniej wioski. Bo wiedzieli, że ona na ostatnich misjach kupiła sobie Pismo Święte. Trochę zdziwiona naszym nagłym zainteresowaniem – pouczony przez rodziców, którzy nie chcieli sprawy nagłaśniać, nie powiedziałem jej o wizycie pana Wądolnego – wyjęła z szafy zawiniętą w płótno Księgę i podała mi ją, zalecając: – Nieś ostrożnie!… Uszczęśliwiony, niemal bijąc się piętami w plecy pędziłem do domu!
To nie była cała Biblia, lecz Nowy Testament w przekładzie ks. Seweryna Kowalskiego. Ale o tym wtedy oczywiście nie wiedziałem. Przyniosłem ją do domu i oddałem mamie, a gdy w sobotę, jak co tydzień, tato wrócił z pracy na Śląsku, mama z dumą pokazała mu Księgę. Teraz już jedynie pozostało czekać na pana Wądolnego… Niech tylko przyjdzie!
Przyszedł punktualnie. Kiedy usiadł za stołem, tato sięgnął na półkę, wziął do ręki <naszą> Biblię i opanowując lekkie drżenie głosu, powiedział:
* „No to teraz przeczytaj nam to wszystko z naszej, katolickiej Biblii!”
Z zapartym tchem czekaliśmy na to, co teraz nieuchronnie musiało nastąpić!
W wyobraźni widziałem, jak pan Wądolny blednie, a potem drżącymi rękami przewraca kartki, daremnie chcąc znaleźć heretyckie wersety, które czytał przed tygodniem ze swojej Księgi, i poprzez które chciał poderwać nasze zaufanie do jedynego prawdziwego Kościoła rzymskokatolickiego! Wyobrażałem sobie, że w końcu, gdy ich nie znajdzie (bo przecież nie może znaleźć!), wstanie, weźmie płaszcz i… zniknie, by się już więcej nie pojawić!…
A pan Wądolny spojrzał i uśmiechnął się, wziął od taty Księgę i obejrzał ją z zainteresowaniem. Chwilę zatrzymał się na pierwszych stronicach, gdzie były informacje o tłumaczu oraz nazwisko biskupa udzielającego Imprimatur, a potem – otwierając w różnych miejscach – przeczytał te same co przed tygodniem fragmenty! Następnie otworzył jeszcze swoją Biblię i czytając obydwie wersje, porównywał ich brzmienie i sens. Zwrócił naszą uwagę na to, że niektóre wyrazy w zdaniach są inne, natomiast ich sens i przesłanie jest takie samo!…
To była klęska! Nasza klęska! spoglądaliśmy po sobie bezradnie… – I co teraz?…
Przypisy:
-
Oczywiście, w tamtych latach dostępny był tylko przekład Biblii Gdańskiej, wydanej przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. To z niego p. Wądolny czytał wybrane fragmenty. Natomiast ja, przygotowując niniejszy cykl zdecydowałem, że ze względu na dzisiejszych Czytelników będę te fragmenty Biblii cytował w obecnie dostępnych przekładach, posługujących się współczesną literacką polszczyzną – zaznaczając każdorazowo źródło.