To był zabiegany dzień. Mając kwadrans czasu do spotkania w kolejnym urzędzie, przysiadłem na jednej z parkowych ławeczek, by chwilę odsapnąć. Po drugiej stronie alejki, wystawiając twarze na jesienne słońce, siedziały dwie, zajęte rozmową staruszki. Po chwili dotarły do mnie słowa jednej z nich:
- „… No i tak to jest, droga pani, kości bolą, a nogi nie chcą mnie już za bardzo nosić… Cóż zrobić, starość!”…
- „No właśnie – podjęła druga z pań. Ja mam podobnie, a na dodatek coraz gorzej słyszę… I oczy już nie te! Zawsze lubiłam wiele czytać, a teraz to już tylko tytuły w gazetach, a resztę najwyżej przez lupę…”
- „Oj, nie udała się Panu Bogu starość… Nie!” – powiedziała z przekonaniem, ale też jakby z pretensją w głosie, pierwsza.
- „Ano, nie” przytaknęła jej towarzyszka.
Zamilkły, zajęte pewnie myślami o własnych biedach i ograniczeniach… i pewnie o Stwórcy, który – nie wiadomo dlaczego – <nie stanął na wysokości zadania>…?
<Nie udała się Panu Bogu starość>…?
Zamyśliłem się i ja…
Skąd wzięła się ta niemądra opinia, że Panu Bogu „nie udała się starość”? I dlaczego tak wielu ludzi bezkrytycznie przyłącza się do chóru osób znieważających Stwórcę?
Bo ta opinia znieważa Stwórcę!
A każdy, kto powtarza to niemądre zdanie, świadomie lub nieświadomie przypisuje Najwyższemu jedną z dwóch właściwości, których w Nim nigdy nie było, nie ma, i nie będzie: (1) albo, że On nie potrafił; (2) albo, że Mu na tym nie zależało! Podczas, gdy Pan, będąc Bogiem Wszechmocnym mógł uczynić wszystko, i co więcej, uczynił wszystko bardzo dobrym i doskonałym („I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił, a było to bardzo dobre. I nastał wieczór, i nastał poranek – dzień szósty” – Księga Rodzaju 1,31). Zauważmy, że była to nie człowiecza, a Boża ocena całego dzieła stworzenia. Także nasi prarodzice byli pod każdym względem – fizycznym, psychicznym i duchowym – „bardzo dobrzy”!
Jednak potem stało się coś bardzo złego!
Pojawił się grzech, oraz jego konsekwencja – śmierć. Nie natychmiastowe unicestwienie, lecz powolne, stopniowe obumieranie, które kończy się ostatnim tchnieniem.
Oto skutek zawinionego przekleństwa, jakie spadło za ziemię. Jego następstwem są „ciernie i osty” – trud i mozół ponad siły, coraz większe zmęczenie, choroby i stopniowa utrata sił…
Mędrcy mówią, że choć po przyjściu na świat maleńka ludzka istota rozwija się i rośnie, nabiera sił i rozkwita, a równolegle zdobywa wiedzę i mądrość, i może dokonywać wielu dzieł, to równocześnie – od momentu narodzin – stopniowo wyczerpuje swój potencjał i zbliża się do kresu istnienia… Bo od chwili zaistnienia grzechu w naszych genach została zakodowana śmierć!
I dzięki Panu Bogu! Bo gdyby było inaczej…
W jednym z wcześniejszych artykułów napisałem, że śmierć – która jest karą za grzech (Rz 6,23) – jest równocześnie wielkim dobrodziejstwem, jakie Stwórca okazał ludziom. Oto fragment tamtego tekstu:
„Załóżmy, proszę, że Pan Bóg zmienił decyzję, i ludzie nie muszą umierać. – Jak wtedy wyglądałoby ludzkie życie, i jak wyglądałby nasz świat…?
Trudno to sobie nawet wyobrazić:
- Adam i Ewa liczyliby sobie dziś ponad sześć tysięcy lat, a każde kolejne pokolenie ich potomków byłoby odrobinę młodsze… – jakby oni wszyscy wyglądali i jakim byłoby ich życie w okresie tych tysięcy lat, a także współcześnie…?!
- Jak by wyglądało życie ludzi chorych i cierpiących na różne straszne i nieuleczalne choroby – ludzi, którzy w pewnym momencie marzą już tylko o tym, by ich udręka dobiegła kresu…?!
- Jak by wyglądało życie osób kalekich i niedołężnych, którzy przez setki i tysiące lat byliby trędowaci, ślepi, sparaliżowani, unieruchomieni na pryczach, łóżkach i wózkach… skazani na stałą opiekę innych…?!
- A jak by wyglądało życie dzieci, wnuków, prawnuków i kolejnych pokoleń, skazanych na oglądanie swoich, coraz starszych, chorych, cierpiących i niedołężnych przodków – którymi musieliby się w nieskończoność opiekować…?!
- Zastanawiam się też, jak wyglądałaby Ziemia, dzięki nieobecności śmierci zamieniona w jeden ogromny geriatryczny – pełen nieszczęścia, cierpienia i beznadziei szpital…?
- Czy mam wymieniać dalej…?
Każdy rozumny człowiek, który weźmie pod uwagę koszmarne następstwa braku śmierci, musi przyznać, że skazując grzeszników na śmierć, Pan Bóg wyświadczył nam wszystkim… wielkie dobrodziejstwo! Jest to akt Jego wielkiej łaski! – Bo taki właśnie jest Najwyższy; nawet gdy karze, okazuje winnym Swoje miłosierdzie!
A dlatego, zamiast lękać się śmierci, powinniśmy dziękować Stwórcy za to, że… możemy umierać! I zamiast odpędzać myśli o śmierci, unikając tego tematu w rozmowach z innymi, powinniśmy raczej – pamiętając, że każdy dzień przybliża nas do tego momentu – oswajać się ze śmiercią, tym bardziej, iż Pismo Święte stwierdza, iż jest to tylko… sen! Nieco głębszy, niż sen nocny, i bez marzeń sennych, ale tylko sen – z którego w swoim czasie wszyscy zostaniemy zbudzeni.”
Kiedyś w rozmowie na ten temat, ktoś podniósł inną kwestię:
- „No dobrze, ale jeśli już musimy umierać, to jednak co z cierpieniami, chorobami czy starczą niedołężnością?… – Przepraszam, ale czy to także <dobrodziejstwo> i dowód Bożego miłosierdzia?…”
- „Oczywiście, że nie – odpowiedziałem. Są to smutne i uciążliwe zdarzenia i stany, przypisane do skazanego na przemijanie życia… Dowodzą one jak krucha jest nasza ziemska, poddana grzechowi egzystencja. I jak łatwo naruszyć biologiczne i psychologiczne mechanizmy tej egzystencji… W tym sensie cierpienia, choroby, niedołężność i inne biedy, są jakby forpocztą zbliżającej się śmierci!”
- „Czy jednak miłosierny Bóg nie mógł nam tego zaoszczędzić?…”
- „Osobiście rozumiem, że mamy tu do czynienia z naturalnymi następstwami pierwszego, popełnionego w Ogrodzie Eden grzechu. Nasi prarodzice otworzyli tam coś na kształt <Puszki Pandory”, z której wylały się na świat mnogie nieszczęścia – ogólne skażenie przyrody, cierpienia i ból, potargane międzyosobowe relacje, trud ponad siły, pot i łzy… a w dłuższej perspektywie osłabienie ludzkiego genotypu, czego następstwem są choroby i różnorakie ograniczenia oraz utrata sił… – Wszystkie te biedy i nieszczęścia zostały nam <podarowane> w momencie, gdy grzech wszczepił w naszą naturę <gen śmierci>…”
- „Czy jednak na pewno nie działa tu jakiś inny czynnik?” – brzmiało kolejne pytanie mego rozmówcy.
Z racji, że odpowiedź na nie jest bardziej złożona, zajmę się tym poniżej.
. To, co <robimy sobie sami>…
Ogromny wpływ na zdrowie i życie poszczególnych osób ma dziedzictwo genetyczne – a więc to, co przekazali nam bliżsi i dalsi przodkowie. To dlatego lekarze, chcąc ustalić źródła naszych chorób i wybrać stosowną terapię, tak często pytają nas o fizyczną i psychiczną kondycję rodziców i dziadków, rodzeństwa i innych krewnych.
Jest oczywiste, że na dziedzictwo genetyczne, które przejęliśmy, nie mamy wpływu. Tak jak nie mamy wpływu na okoliczności naszego pojawienia się na świecie i środowisko, w jakim żyjemy. Przynajmniej w okresie dzieciństwa i młodości. Choć już we wczesnej młodości są sprawy, na które mamy bezpośredni wpływ – choć skutki naszych ówczesnych wyborów ujawniają się często dopiero po latach…
Przypominam sobie, jaki kłopot mieli ze mną rodzice w prostej, banalnej sprawie. Chodziło o czapkę, którą powinienem nosić, a ja z jakichś tam powodów nosić jej nie chciałem. Moim argumentem było chyba to, że czapka psuła mi bujną wówczas czuprynę, a w ogóle, to „głupio w niej wyglądałem”! Tato mówił „Przeziębisz głowę, będziesz miał kłopoty z zatokami, z uszami, zębami…!” No więc, wychodząc z domu, trochę przekonany, a trochę <dla świętego spokoju> zakładałem tę nieszczęsną czapkę, by kawałek dalej (o, głupoto młodości!) chować ją do torby… Potem, w czasach internatowych, nikt mnie już w tej sprawie nie upominał, ani tym bardziej później gdy podjąłem pracę w kopalni. A szkoda, bo wtedy zaszkodziłem sobie chyba najbardziej… Bo, jak każdy górnik, wyjeżdżając na powierzchnię, byłem brudniejszy od kominiarza. Zmywałem to z siebie w łaźni, ale… No właśnie, głowy zwykle nie miałem czasu wysuszyć – bo któż by siedział w dusznej łaźni przez co najmniej pół godziny?!…
Najgorzej było zimą. Owszem, wtedy musiałem już suszyć czuprynę, bo przecież szaleństwem byłoby wyjść zaraz na silny mróz. Ale gdy włosy jako tako podeschły, ruszałem do wynajmowanego mieszkania, tłumacząc sobie, że to przecież tak blisko… Rzeczywiście do przejścia miałem nie więcej niż jakieś czterysta metrów. Gdy była plucha lub tylko lekki mróz, maszerowałem (siła przyzwyczajenia!) bez czapki, nie martwiąc zbytnio tym, że po stu metrach włosy robiły się… nieco sztywne!
Aż zaczęły się kłopoty.
Zatoki, a zaraz potem – górne zęby!
Kilka pobytów w szpitalu, między innymi w katowickiej klinice na ul. Francuskiej, gdzie bez końca męczono mnie punkcjami. Do tego operacja przegrody nosa. Przyplątały się dość obfite krwotoki, i takie tam… Zaczęły lecieć trzonowe zęby z górnej szczęki. Nigdy nie zapomnę operacji w Cieszynie, gdzie na żywo, bez znieczulenia – bo dentysta nie usunął korzeni, rozorał dziąsło i zostawił mnie z tym na trzy dni, tak, że niemal wdała się gangrena i na sygnale przywieziono mnie do szpitala – przez półtorej godziny byłem operowany przez młodą dentystkę, fantastycznego fachowca…
Czas na wnioski.
Niemiłe sprawy, jakie mi się przydarzyły, nie były efektem arbitralnej decyzji Pana Boga, który posłał je do mojego życia – jak utrzymują zwolennicy <ślepego przeznaczenia>. Ani nie zaistniały w efekcie jakiegokolwiek niedopatrzenia Stwórcy, któremu „nie udało się” przeprowadzić mnie przez tamte lata bez jakichkolwiek cierpień i strat!
Nie były też skutkiem słabego dziedzictwa genetycznego, jakie przekazali mi moi przodkowie. Przeciwnie, patrząc na moje, zmierzające powoli do kresu życie muszę raczej uznać, że to dziedzictwo było dość dobre i silne. Nie mam ani słabych kości, ani słabych zębów, ani zdrowia w ogóle… I mimo tego, przez co przeszedłem pół wieku temu, do dziś – mimo, że musiałem sobie sprawić dwa <mostki>, wciąż nie muszę używać kleju Corega. I za to dziękuję Panu Bogu!
Mój niechlubny przypadek potwierdza,
że do wielu ludzkich bied i nieszczęść, chorób i przedwczesnej śmierci, dochodzi <na życzenie> dotkniętego tymi zdarzeniami człowieka. I że często jest tak, iż ludzie robią, co chcą, nie oglądając się na konsekwencje, a potem – gdy spożywają gorzkie owoce swoich wyborów – płaczą i złorzeczą, przeklinają i szukają winnych. Co więcej, do wielu takich zachowań dochodzi w warunkach recydywy… Znalazło to odbicie w dwóch przysłowiach, z których pierwsze, z pewną dozą optymizmu głosi, że <mądry Polak po szkodzie>, a drugie gasi brutalnie ten optymizm dodając frazę: że, niestety, <i przed szkodą, i po szkodzie… głupi!> 1) Niestety…
Każdy, kto uważnie rozgląda się wokół, mógłby na potwierdzenie tej opinii przytoczyć wiele przykładów ze znanego mu środowiska. Ludzie prowadzą wyniszczający tryb życia – jedzą, czego nie powinni, upijają się i leżą na mrozie z odsłoniętymi nerkami, palą tytoń, biorą narkotyki, bez zastanowienia faszerują się lekami, i robią dziesiątki podobnych rzeczy, o których wiedzą, że im szkodzą i powoli zabijają! I beztrosko gadają, że <jakoś to będzie>! Niestety, ta beztroska źle się kończy; <Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie>… I wtedy jest płacz, lament i… pretensje do Pana Boga!
Owszem, nie wolno generalizować.
Tysiące ludzi – dzieci, osoby młode, dojrzałe i w podeszłym wieku – chorują i cierpią nie z powodu własnych win, win rodziców czy win wcześniejszych pokoleń, lecz po prostu dlatego, że żyją na coraz bardziej zdegradowanej planecie, i – będąc częścią ludzkiej, skażonej grzechem populacji – są skazani na powolne umieranie.
Są też wyjątkowe przypadki, gdy czyjeś cierpienie służy jakiemuś indywidualnemu czy ogólnemu celowi. Na to właśnie wskazał Pan Jezus Chrystus, gdy spotkał na Swej drodze człowieka ślepego od urodzenia:
- „A przechodząc, ujrzał człowieka ślepego od urodzenia. I zapytali go uczniowie jego, mówiąc: Mistrzu, kto zgrzeszył, on czy rodzice jego, że się ślepym urodził? Odpowiedział Jezus: Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, lecz aby się na nim objawiły dzieła Boże” (Jan 9,1-3).
W tamtym ewangelicznym przypadku „dziełami Boga” było to wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia, a więc akt uzdrowienia niewidomego, jego świadectwo o Jezusie, i sąd, jaki dokonał się wtedy nad przeciwnikami Mesjasza – ludźmi, którzy z własnego wyboru na zawsze pozostali duchowymi ślepcami (por. Jan 9,4-41)!
Patrząc na to w szerszej perspektywie myślę, że w każdym z takich przypadków było to pewnie coś innego.
A wracając do starości,
chcę z naciskiem powiedzieć, że na starość każdy człowiek pracuje przez całe swoje wcześniejsze życie!
Znana i wielokrotnie podkreślana przez psychologów zasada głosi, że starzejąc się, pozostajemy tacy, jacy byliśmy przez całe życie. Osoba aktywna i otwarta, dająca innym sporo z siebie, na starość też będzie taka… A ktoś, kto całe życie był samolubny, agresywny i wiecznie niezadowolony, będzie miał trudną i ponurą starość. Rozszerzając: ten, kto przez całe życie był schludny, dbał o czystość i porządek w swoim otoczeniu – pozostanie takim i w starości… A u tego, kto wcześniej lekceważył zasady higieny i estetyki, awersja do wody i mydła znacznie się pogłębi!
Ta prawidłowość dotyczy także relacji rodzinnych i przyjacielskich.
Jeśli we wcześniejszych latach bliskie osoby chciały i umiały okazywać sobie miłość i przyjaźń, jeśli umiały się słuchać i z sobą rozmawiać¸ a wzajemne stosunki nacechowane były szacunkiem i życzliwością, starość niewiele tu zmieni. A może nawet pogłębić uczucie przyjaźni, przywiązania i bliskości.
Ale jeśli te ciepłe uczucia były nieobecne, domownicy nie potrafili się zrozumieć i raczej z sobą walczyli, wypowiadając przykre i raniące słowa – jest to zapowiedź smutnej, samotnej i pełnej niepokoju starości… Do takiego domu niechętnie się wraca… Nie może być inaczej tam, gdzie zgorzkniały ojciec rzuca kąśliwe uwagi, albo pełna pretensji gderliwa matka z zakamarków pamięci wyciąga różne żale i pretensje. Do takiego domu młodsze pokolenia chodzą raczej z poczucia obowiązku, niż z potrzeby serca!.. – Jakie to smutne!
Można czuć się nieszczęśliwym, narzekać i zrzędzić, albo… można się cieszyć!
Osobom w wieku emerytalnym, które wciąż znajdują powody do narzekania proponuję, aby – nie tracąc oczywiście z pola widzenia istotnych problemów – starały się dostrzec liczne dobre strony swej obecnej egzystencji. A takich jest naprawdę dużo. Pomyślcie:
Przede wszystkim o tym, że zdecydowana większość z nas ma renty i emerytury. Z reguły niewysokie, ale pewne. Określonego dnia możemy je podjąć z konta i gospodarując umiejętnie, zaspokoić bieżące potrzeby. (Tu przepraszam wszystkich, którym po zapłaceniu czynszu i wniesieniu opłat za media i leki, zostają zaledwie grosze! Ten, niezwykle złożony i bolesny problem, wymaga osobnego omówienia). A wszak instytucja powszechnie dostępnych pracowniczych rent i emerytur funkcjonuje zaledwie nieco ponad sto lat, a o tym jak było wcześniej, możemy się dowiedzieć z historii, a najstarsi z nas znają tragiczną rzeczywistość tamtych lat z opowiadań swoich rodziców i dziadków. Ludzie starzy byli albo „na garnuszku” swoich dzieci, albo zapełniali nędzne przytułki, albo… zmuszeni byli żebrać!
I kolejne sprawy:
- Kiedyś, skoro świt zrywaliśmy się na odgłos budzika, niezależnie od tego, czy spaliśmy siedem, czy zaledwie dwie godziny… I nikogo nie obchodziło, czy jesteśmy w formie albo ledwie trzymamy się na nogach – swoje musieliśmy zrobić! A teraz wstajemy kiedy chcemy, pijemy poranną kawę i myślimy z sympatią o tych, którzy pracują już od kilku godzin!
- Wcześniej, wprzęgnięci w kierat codziennych obowiązków, musieliśmy mieć czas na wszystko i dla wszystkich – a dla siebie zaledwie krótkie momenty. Teraz możemy poczytać dobrą książkę, obejrzeć wartościowy film, wyjść na spacer, spotkać się z przyjaciółmi, i w spokoju – bo nikt i nic nas nie popędza! – powspominać dawne zabiegane czasy…
- Znane powiedzenie głosi, że <Ostatnią miłością kobiety jest.. wnuczek >. Ale ta miłość może rozkwitnąć tylko dlatego, że babcie i dziadkowie mają wreszcie czas, by zająć się wnuczętami, dla których rodzice – choć bardzo nad tym boleją – nie są w stanie poświęcić wystarczającej ilości czasu i uwagi… To, czego kiedyś w wystarczającej mierze nie dawaliśmy swoim dzieciom, dziś możemy okazać naszym wnuczętom i… czerpać z tego radość!
- Są i inne możliwości. Jakaś grupa sprawnych intelektualnie osób, które kochają się uczyć i poszerzać swoje horyzonty, w niektórych rejonach kraju może się zapisać na studia w Uniwersytetach Trzeciego Wieku, gdzie oprócz zdobywania wiedzy mogą się dodatkowo cieszyć towarzystwem swoich rówieśników.
- Myślę także o możliwościach biblijnych chrześcijan-emerytów, którzy z natury rzeczy mogą mieć i mają ogromny wpływ na religijne i duchowe kształtowanie najmłodszego pokolenia. Iluż to spośród nas ze wzruszeniem wspomina, jak siedząc na kolanach babci lub dziadka słuchali pierwszych historii biblijnych i powtarzali za nimi słowa pierwszej modlitwy… Mury przeciwko szaleństwu ewolucjonizmu, niszczącej niewierze i bluźnierczemu ateizmowi trzeba wznosić bardzo wcześnie! Jak napisał Apostoła: „I ponieważ od dzieciństwa znasz Pisma Święte, które cię mogą obdarzyć mądrością ku zbawieniu prze wiarę w Jezusa Chrystusa” (2 Tym 3,15-17)…
Starość – i co dalej?
– „A cóż może być po starości…?!”
To nie było pytanie.
W głosie starszej pani brzmiała nie tłumiona irytacja. Była jedną z tych osób, które zżyły się ze swą niewiarą w Boga i odrzuciła wszystko, co było z Nim związane… Więcej – momentami odnosiłem wrażenie, że była ze swej niewiary dumna!
Odwiedzałem ten mały domek w początkach mojej służby ewangelizacyjnej w końcówce lat 60. ubiegłego wieku. O mojej gospodyni wiedziałem tyle, że była sanitariuszką w polskich oddziałach szturmujących hitlerowskie gniazdo na Monte Cassino. Przeżyła, ale została ciężko ranna, gdy spod ostrzału wyciągała nieprzytomnego żołnierza… Potem długo chorowała, i gdy w końcu powróciła do domu, przy każdym kroku opierała się ciężko na lasce… Nie była zgorzkniała, ale głęboko i boleśnie sceptyczna. Chwilami bardzo stanowcza i surowa.
Mimo wszystko imponował mi jej optymizm i poczucie humoru. Dobrze się z nią rozmawiało, choć czasami, gdy wspominała trudne dla niej chwile – albo opowiadała o osobach, które umarły jej na rękach – milkła i jakby zapadała się w sobie…
Była bardzo inteligentna i oczytana. Między innymi pochłaniała dzieła ateistycznych ewolucjonistów, których poglądy uznała za swoje, a przekazując je i broniąc była tak sugestywna, że nie zawsze od razu znajdowałem kontrargumenty…
A ja opowiadałem jej o Bogu, który tak kocha świat, że aby nas uratował od wiecznej śmierci, wydał na śmierć krzyżową Swego jedynego Syna. Mówiłem o ostatecznym triumfie sprawiedliwości Bożej i radości zbawionych, gdy Jezus Chrystus przyjdzie po raz drugi, by zebrać owoce Swej Ofiary… Mówiłem o Nowym Świecie, w którym nie będzie ani wojen, ani choroby czy starości, ani śmierci, smutku i łez… Słuchała uważnie, a potem niezmiennie mówiła: „Szkoda, że to tylko taka piękna baśń…”
Winnymi jej nieszczęścia są ludzie, którzy podjęli metodyczną walkę ze Stwórcą, preparując i narzucając jej (i ogółowi społeczeństwa!) rzekome dowody na rzecz ewolucjonizmu – ludzie, o których ap. Paweł napisał, że „przez nieprawość tłumią prawdę Bożą” (Rz 1,18). Ci przewrotni ludzie
odbiorą swoją zapłatę w Dniu Sądu. Co jednak w niczym nie pomoże ich ofiarom, Bo wszak – jak napisano – „każdy z nas za siebie samego zda sprawę Bogu” (Rz 14,7), i „każdy własny ciężar poniesie” (Gal 6,5).
W starości i sędziwości coraz bardziej słabną nasze siły i pojawiają się kolejne ograniczenia.
Oczywiście, nie jest to sytuacja, za którą tęsknimy… Ale też nie sytuacja, która miałaby nas przerażać!
Gdyby Pan Jezus nas nie zbawił, mielibyśmy powody zmartwienia.
Ale On JEST naszym Zbawicielem i DROGĄ prowadzącą do Boga (Jan 14,6)!
I On obiecał, że przyjdzie po raz drugi, by zabrać nas do „Domu Ojca” (Jan 14,1-3)!
Mamy więc powody, by się radować, a starość i zbliżającą się śmierć traktować jako ostatni etap drogi, która wkrótce skończy się u niebiańskich podwoi!
- „Dlatego nie upadamy na duchu; bo choć zewnętrzny nasz człowiek niszczeje, to jednak wewnętrzny odnawia się z każdym dniem. Albowiem nieznaczny chwilowy ucisk przynosi nam przeogromną obfitość wiekuistej chwały. Nam, którzy nie patrzymy na to, co widzialne, ale na to, co niewidzialnej. Albowiem to, co widzialne jest doczesne, a to, co niewidzialne, jest wieczne” (2 Kor 4,16-18).
Taka jest po prostu kolej rzeczy. Umieramy, by zmartwychwstać do nowego życia w ciałach duchowych – nieśmiertelnych i nieskazitelnych, wiecznych.
Przy czym CZAS, któremu podlegamy przez całe życie, przestaje mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie. To tak, jakbyśmy zasypiali głębokim snem, albo zostali uśpieni na stole operacyjnym.
Mnie taka sytuacja przydarzyła się jeden raz w życiu. Pamiętam jeszcze, że lekarz prowadzący spytał o coś instrumentariuszkę, a kiedy spodziewałem się usłyszeć jej odpowiedź, usłyszałem słowa: „Panie Stanisławie, słyszy mnie pan; proszę się obudzić!”… Zabieg trwał niespełna półtorej godziny, ale dla mnie ten czas nie istniał…
Tak samo nie istnieje dla nas czas, jaki mija od naszej śmierci, do naszego zmartwychwstania. Choćby to było nawet tysiąc lat.
„Drogocenna jest w oczach Pana śmierć wiernych Jego” (Ps 116,15)!
Pamiętam, że kiedy z żoną staliśmy przy szpitalnym łóżku mojej umierającej Mamy; w pewnym momencie Ona zbudziła się z krótkiej drzemki i podniosła na nas zamglony wzrok… Po krótkiej chwili jej oczy rozjaśniły się zrozumieniem sytuacji, a widząc nasze niepewne miny powiedziała: „Martwicie się i nie wiecie, co powiedzieć?… Dzieci, ja się już nażyłam… A teraz zamknę oczy i już mnie nie będzie, a gdy je otworzę po raz drugi – zobaczę już przychodzącego Pana Jezusa!”.
Nie zasnęła jeszcze tamtego dnia. Ale już kilka dni później, czas przestał się dla niej liczyć. Otworzy oczy, gdy przyjdzie Pan.
SK
Przypisy:
- Por. Jan Kochanowski, Pieśni – księgi wtóre, Pieśń 5.