Przykład, jak można zniszczyć Kościół (3)

image_pdfimage_print

Jak napisałem wcześniej, brzydki, indywidualny grzech – którego ktoś dopuścił się na początku tej tragicznej historii – doprowadził do powstania w łonie Kościoła dwóch skonfliktowanych grup. Dysproporcja między nimi była ogromna. Bo o ile jedna, skupiona wokół osobiście zaangażowanej, wysoko postawionej postaci (którą będę nazywał <Prezbiterem>) – ustosunkowana, stąd bardziej wpływowa i liczniejsza, od początku przejęła inicjatywę i zaczęła dyktować swoje warunki, to drugiej brakło takich atutów. Za to jej członkowie, mając uzasadnione poczucie niezawinionej krzywdy, byli zdeterminowani by bronić swych racji, i „nie odpuścić”!…

W tym miejscu – uprzedzając chronologię wydarzeń – dodam, że w jakiś czas po zaistnieniu sporu, jego pra-przyczyna (a więc rzeczony grzech), zszedł na odległy plan i przestał się liczyć w sporze, a nieco później został <po cichu> zakończony przez dwie osoby, których na początku dotyczył. Można z goryczą powiedzieć, że gdy spełnił on rolę wyzwalacza dla o wiele ważniejszej sprawy – przestał się liczyć.

Niestety, to nie miało wpływu na zaogniający się coraz bardziej konflikt, który żył już własnym, ponurym i wyniszczającym życiem…

Pamiętam, jak na początku odbyło się jedno ze spotkań obydwu grup, które dawało nadzieję na wyrażenie wzajemnych zarzutów, pretensji i żalów oraz załatwienie sporu w duchu Chrystusowym. Niestety, ów wieczór miast wyciszenia i spokoju, wzniecił prawdziwy, wielki pożar!… Tym bardziej, że działo się to przed całym zborem, którego członkowie mieli tonować nastroje i emocje, zachęcając do porozumienia, a tymczasem zadanie to zdecydowanie ich przerosło. Gorzej, bo społeczność zborowa radykalnie dramatycznie się podzieliła, powiększając liczebnie obie grupy, i drastycznie podniosła temperaturę konfliktu!

* *

Zanim przejdę do kolejnych wydarzeń, chcę określić moje osobiste stanowisko w trzech – istotnych (dla mnie, dla moich tekstów, no i oczywiście dla Czytelników) kwestiach:

  • Pisząc o Społeczności ChDS – z którą od kilkudziesięciu lat duchowo się utożsamiam i konsekwentnie staram się ją chronić przed zwiedzeniami – od początku krytykuję niepokojące i ewidentnie złe zjawiska, do jakich w niej dochodzi oraz wytykam nieprawidłowe czy wręcz fatalne decyzje przywódców i przełożonych w kwestiach religijno-duchowych i organizacyjnych. To na tym się skupiam, gdyż mnie interesują przede wszystkim zaistniałe sprawy i podejmowane przez decydentów decyzje, które z natury były złe i okazały się niezwykle szkodliwe dla życia członków zborów, oraz całej Społeczności. Nie skupiam się natomiast na osobistych ludzkich słabościach, błędach i grzechach ludzi mi niechętnych. – Kierując się tą zasadą, nigdy nie pisałem na Stronie o krzywdach, jakich osobiście doświadczaliśmy (ja i moi bliscy) ze strony takiego czy innego gremium albo człowieka, nie skarżyłem się na zniewagi i afronty, jakich mnie (i nam) nie szczędzono, ani nie wskazywałem z imienia osób, które w stosunku do mnie przez całe lata uprawiają to, co dziś nawet świat zewnętrzny piętnuje jako złośliwy hejt! Rozumiałem bowiem i wciąż rozumiem, że jako naśladowca Jezusa Chrystusa powinienem się spodziewać takich ataków i być gotowym przebaczyć swoim prześladowcom. Choć z drugiej strony jest oczywiste, że Czytelnicy mojej Strony, którzy znają Społeczność i jej kadry, łatwo zidentyfikują gremia i osoby, których szkodliwe działania opisuję w swych artykułach. Przyjąłem jako zasadę, by o sprawach pisać wyraźnie, natomiast unikać personaliów. Tak chcę i będę postępować nadal.
  • Teraz słów kilka o moim osobistym stosunku do antagonistów. Dziękuję Panu Bogu, że już na początku mojej chrześcijańskiej drogi zrozumiałem, iż nie wolno mi pielęgnować w sercu i pamiętać wyrządzonej mi]krzywdy, ani karmić się złością i zajątrzeniem wobec niechętnych i wrogich mi osób. Dlatego, jeśli jakiejś sprawy nie udaje mi się uregulować (por. Ef 4,26) – ja i tak muszę, chcę, i w praktyce wyrządzoną mi krzywdę przebaczam, i staram się o niej zapomnieć!… Postępuję tak, by swój umysł i ducha, a także poruszone emocje uwolnić od krzywdziciela i balastu jego grzechu – ja jestem uwolniony, natomiast jego grzech ten wciąż obciąża, i tak będzie do chwili, gdy w końcu uzna swą winę, wyzna swą nieprawość, i szczerze zań przeprosi osobę skrzywdzoną, a także Pana Boga (1 Jana 1,9; 2,1.2)! Albo tego nie uczyni, ale wtedy ma powody, by się obawiać surowego sądu Chrystusa! Dodam, że osobiście jestem przekonany, że w okresie Millenium, na wspomnianym w księdze Objawienia „sądzie” (20,4) – gdy Pan ujawni Swemu ludowi wszystkie sprawy wszystkich ludzi (a nawet grzechy upadłych aniołów – 1 Kor 6,1-3) – ujawnione zostaną także nie wyznane grzechy, oraz wszystkie krzywdy i cała nieprawość ludzi, którzy z powodu swej zatwardziałości nie wykorzystali szansy uznania i wyznania swych grzechów, by zostali oczyszczeni i zbawieni (Obj 20 ,11-15). A to ogromna, niepowetowana strata!
  • Chcę jeszcze dodać, że w dotychczasowym opisie wydarzeń ograniczam się tylko do tych spraw, które spowodowały wielopoziomowy upadek Społeczności, której poświęciłem kilkadziesiąt lat swego życia. Inne, mnogie i bardziej szczegółowe kwestie, podobnie jak przemilczane personalia ludzi, którzy doprowadzili do tego upadku, zachowuję w swoim prywatnym archiwum w nadziei, że nie będę musiał do nich sięgać.

* *

Pragnienie, by za wszelką cenę pognębić stronę przeciwną,

skłoniło przywódcę liczniejszej grupy do szukania kolejnych stronników, i – niestety – w jakimś momencie w kręgu jego zainteresowania znalazła się moja osoba. Jako, że nie byłem świadkiem tej burzliwej konfrontacji, <Prezbiter> już następnego dnia poprosił o rozmowę w cztery oczy, i wyraźnie chciał mnie pozyskać dla swej sprawy. A kiedy te zabiegi się nie powiodły, jego stosunek do mojej osoby uległ zasadniczej zmianie. Oczywiście, wówczas nie zdawałem sobie sprawy – jaką osobistą cenę będę musiał za to zapłacić! Nie przyszło mi też do głowy, jaką cenę zapłaci za to cała, poddana niewybrednej manipulacji Społeczność…

W tym miejscu muszę zwrócić uwagę na jeszcze jedno, niezwykle przykre zjawisko.

Bo okazuje się, że stronniczość i obrona <swoich>, nie jest niestety zjawiskiem znanym tylko ze świata zewnętrznego. Także w społecznościach wyznaniowych ogromną rolę odgrywają czasami <klany> rodzinne, które bronią się per fas et nefas – różnymi środkami i za wszelką! I są też koterie towarzyskie – <przyjaciele> wspierający się wzajemnie w sytuacjach trudnych dla kogoś z grupy. Niekiedy łączy takie osoby podobna sytuacja – i wtedy zawiązują się doraźne <grupy interesu>. A w niektórych zborach, pośród ogółu osób prawdziwie nawróconych, uczciwych, szczerych i wiernych, są też osoby, które zaniedbały swój chrześcijański rozwój i duchowy wzrost, i nie działają w Duchu Bożym. Tacy ludzie, gdy w zborze pojawiają się trudności, problemy i nieporozumienia – budzą się do życia! Wchodzą w konflikt <jak w dym> – intrygują, antagonizują, roznoszą plotki i pomówienia, itp., itd… Myślę, że to przede wszystkim miał na myśli ap. Paweł, gdy w Liście do Rzymian, pośród wielu cennych przestróg i rad, napisał do wiernych:

  • Wzywam was tedy, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście składali ciała swoje jako ofiarę żywą, świętą, miłą Bogu, bo taka winna być duchowa służba wasza. A nie upodobniajcie się do tego świata, ale się przemieńcie przez odnowienie umysłu swego, abyście umieli rozróżnić, co jest wolą Bożą, co jest dobre, miłe i doskonałe (Rz 12,1.2).

W wielu kazaniach opartych o te wersety, które słyszałem, kaznodzieje mówili z reguły o modzie, trendach kulturowych i tym podobnych sprawach. Natomiast jakby zapomnieli, że najbardziej nieetyczną i niszczącą cechą pogrążonego w nieprawości i grzechach świata, jest kłamstwo i manipulacja, krzywda i nienawiść mieszkająca w sercach ludzi, którzy – jeśli to dotyczy osób religijnych – obnosząc na zewnątrz <nabożne i świątobliwe oblicza>, a równocześnie są gotowi do słów, zachowań i postępków, które podnoszą włosy na głowie…

Jak napisałem powyżej,

w roku 2003. na kościelną społeczność spadły dwie plagi: (1) zaogniony konflikt w lokalnym zborze, którego zapalnikiem stał się ukrywany wtedy grzech; (2) Niewybredny atak na Pismo Święte ze strony zwolennika teorii Starej Ziemi.

Nigdy bym nie przypuszczał, że w zaistniałej sytuacji dwie osoby, dwaj moi dotychczasowi bracia (!) sprzymierzą się i wspólnie będą mnie atakować – A. R. za to, że odrzuciłem jego niebiblijne poglądy i sprzeciwiłem się upowszechnianiu teorii Starej Ziemi, a <Prezbiter> z powodu, iż nie zgodziłem się zostać jego stronnikiem w nieuczciwym sporze z innymi osobami!

Dalej wszystko potoczyło się, jak w gangsterskim filmie…

Głosiciel teorii Starej Ziemi rychło stanął po stronie <Prezbitera> w prowadzonym przezeń zborowym konflikcie, zaś <Prezbiter>, mimo iż wiedział z jakiego powodu A.R. został decyzją Zarządu zawieszony w pełnieniu funkcji, nie tylko z zaangażowaniem go bronił, ale też za wszelką cenę starał się unieważnić decyzję Zarządu i przywrócić A. R. na stanowisko Starszego zboru!

Oczywiście, celu tego nie osiągnął, a Rada Kościoła po zbadaniu całej sprawy i kilkugodzinnym wysłuchaniu A. R., pozbawiła go wszystkich funkcji (z biernym prawem wyborczym włącznie).

Gdy dziś, po kilkunastu latach od tamtych wypadków, myślę o współpracy tych dwóch ludzi, nie mogę się oprzeć zdumieniu w jeszcze innej kwestii. Bo przecież <Prezbiter>, znający dokładnie wierzenia A.R. i jego – najpierw delikatne, a potem brutalne wysiłki by upowszechnić teorię Starej Ziemi ze wszystkimi tego konsekwencjami – był temu dotąd stanowczo przeciwny! Ale od chwili, gdy A. R. zaczął stanowczo i głośno popierać <Prezbitera> – ten równie stanowczo poparł byłego starszego zboru!…

Czy także w kwestii Starej Ziemi?

Tego nie wiem do dziś, choć wydarzenia, jakie potem nastąpiły, nie pozwalają tego wykluczyć.

To, co nastąpiło potem,trudno byłoby zrozumieć nawet postronnemu, świeckiemu obserwatorowi, i zupełnie nie mogło się pomieścić w głowach niezaangażowanych w konflikt członków zboru! Rosnące napięcie wpływało – bo nie mogło nie wpływać – nie tylko i przede wszystkim na duchowość i relacje, ale także na sprawy organizacyjne i porządkowe, zaburzając w sposób wcześniej nie znany funkcjonowanie zboru i wszystkich jego agend.

Jakiekolwiek propozycje i wysiłki Rady Zboru, by zapanować nad sytuacją i doprowadzić do spokojnego, konstruktywnego dialogu, były albo od razu odrzucane, albo – gdy jakaś propozycja została nawet wstępnie przyjęta – i tak była potem zlekceważona, albo zbojkotowana. A liderzy grupy, którzy tym wyraźnie sterowali – A. R. i <Prezbiter> – dbali o to, by napięcie utrzymywało na wysokim poziomie!

A jednak w jakimś momencie pojawiła się nadzieja na rozwiązanie!

W listopadzie 2003, na zebraniu zborowym – na które Rada Zboru jako obserwatorów i mediatorów zaprosiła członków Rady Okręgu – zbór uporządkował kilka spraw i podjął kilka ważnych decyzji. Wyznaczono też termin następnego podobnego spotkania na dzień 3. stycznia 2004 r. w nadziei, że uda się w końcu rozwiązać i zamknąć ten tragiczny dla całego zboru konflikt.

Ale Rada Zboru i jego członkowie zboru daremnie oczekiwali tego dnia grupy osób sterowanych przez A.R. i <Prezbitera>. Nie wiedzieli, że w międzyczasie dokonali oni rozbicia zboru i wyprowadzili swoich zwolenników do innego miasta – i właśnie 3. stycznia, a więc w dniu gdy umówili się z nami na spotkanie, zapoczątkowali swe nabożeństwa w rodzinnym domu <Prezbitera>!…

W tym miejscu ponownie przerwę tę skrótową relację z dramatycznych wydarzeń tamtych lat, by podjąć inny, nie mniej ważny (i nie mniej tragiczny!) wątek.

Ruszył proces niszczenia człowieka…

Powyżej przedstawiłem już ocenę mojej osoby w ujęciu A. R., który nie mogąc ścierpieć, że jestem przeciwny teorii Starej Ziemi i przeciwdziałam propagowaniu tego fatalnego poglądu w zborze uznał, że w ten sposób tłumię prawdę Bożą i wciągam w to innych, skutkiem czego cały Kościół jest na najlepszej drodze, by popełnić… grzech przeciwko Duchowi Świętemu!

Mniej więcej w połowie roku 2003. napisał dosłownie tak:

  • „Sprawa jest bardzo poważna, bo całość sprawy ma cechy grzechu przeciwko Duchowi Świętemu, a jest w nią wciągnięty cały Kościół, a szczególnie ci, którzy przyjmują bez zastrzeżeń teorię Młodej Ziemi, a zwłaszcza to, co napisał Pajewski w swojej książce „Ewolucja czy Stworzenie?”…

Sprzeciw wobec teorii Starej Ziemi był w jego ocenie drogą do grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. A ze względu na to, iż to ja z nim najczęściej rozmawiałem i argumentowałem przeciwnie, doszedł do przekonania, że – jak nie bawiąc się w subtelności stwierdził nieco później (październik 2003 roku) wobec Rady Kościoła – „Stanisław Kosowski wydał dojrzałe owoce grzechu przeciwko Duchowi Świętemu!”, i dodał: „najwyższy czas, aby ten kamień został usunięty!”

W myśl tej sugestii ludzie, którym się naraziłem, zaczęli czynić przygotowania, by ten „kamień” usunąć…

Ktoś powiedział, że aby zniszczyć człowieka, należy mu zepsuć opinię w środowisku, w którym funkcjonuje, a także zdyskredytować i zniszczyć wieloletnią pracę, która była treścią jego życia!

I taką właśnie drogą podążyli dwaj wskazani sprzymierzeńcy, a potem ich kolejni wspólnicy w dziele zniesławiania i niszczenia – członkowie wspomnianych wyżej koterii towarzyskich, <przyjaciele> gotowi się wzajemnie wspierać w trudnych sytuacjach, nie troszcząc się zbytnio o to, czy postępują etycznie, czy wprost przeciwnie, czy popierają słuszną, czy niesłuszną sprawę.

Oto pierwszy z brzegu przykład takiej postawy:

W jakimś momencie okazało się, że jeden z przyjaciół <Prezbitera> – wieloletni pastor, członek Rady Kościoła i Komitetu Teologicznego – w tajemnicy i bez jakichkolwiek konsultacji z Radą podzielonego przez grupę <Prezbitera> zboru, czy np. Zarządem Kościoła, w malowniczej beskidzkiej wsi, odbywa potajemnie spotkania z A. R., i że popiera jego stanowisko. Zapytany o to wprost podczas posiedzenia Rady Kościoła przyznał, że tak jest istotnie, bo on „musi wiedzieć, czy A. R. nie ma przypadkiem racji”. Wprawdzie przyznał, że gdy chodzi o dyskusję kreacjonizm/ewolucjonizm niewiele z tego rozumie, ale ma nadzieję, że wyjaśni mu to bardziej rozeznany w materii syn – to jednak nie powstrzymało go od udzielania moralnego (i nie tylko) wsparcia A. R.!

Jak się potem okazało, we wspomnianej pięknej wsi odbyło się sporo takich spotkań osób, piastujących w tamtejszym zborze i Kościele różne funkcje. Wszyscy oni „chcieli wiedzieć” kto wywołał dwa konflikty w zborze i jest winien całego zamieszania w Kościele… A że przysłowie mówi, iż „kto pyta – ten nie błądzi”, więc oni pytali. Kogo pytali? – Tak się złożyło (?), że pytali dwóch sprzymierzonych z sobą dla wspólnego celu ludzi: A. R. (który szukał na mnie odwetu za sprzeciw wobec forsowanej przez siebie teorii Starej Ziemi), i <Prezbitera> (którego nie chciałem poprzeć w jego niegodnym sporze, jaki z pozycji siły prowadził z inną rodziną). Dzięki chętnym słuchaczom obaj mieli teraz okazję wywrzeć na mnie zemstę.

I nic dziwnego, że wkrótce <wieść gminna> (a dokładniej plotka kościelna) poniosła w świat informację, że przyczyną konfliktu, zamieszania i rozbicia w zborze, jest „Stanisław Kosowski, którego dyktatorskich zapędów, despotycznych rządów i poniewierania ludźmi, członkowie zboru nie byli już w stanie dłużej znosić”!

By przybliżyć zatrutą atmosferę tamtych lat, opiszę jeszcze jedno zdarzenie.

Pewien bardzo młody brat, podczas odbywającego się właśnie Synodu Kościoła, głośno wyraził skrajnie krytyczną opinię pod moim adresem, wręcz udzielając mi publicznie surowej reprymendy. Wysłuchałem tego, co miał do powiedzenia, a potem poprosiłem, by uzasadnił tę opinię. – Zaskoczony chłopak odpowiedział: „No… mówiło się o tym po domach…” Na to zareagował inny delegat mówiąc: „Ale nie słyszałeś tego ode mnie! Powiedz, że nie słyszałeś tego ode mnie”. W odpowiedzi tamten powtórzył tylko: „Mówiło się o tym po domach”…

W przerwie ten młody brat podszedł do mnie na korytarzu i przeprosił, że bezkrytycznie powtórzył zasłyszaną insynuację. Oczywiście przeprosiny przyjąłem i przytuliłem go. Ale właśnie w tym momencie na korytarz wyszedł jego ojciec, i spiorunował syna wzrokiem… Domyślam się, że potem rozmawiali obaj o tej sprawie, i pewnie dla syna była to przykra rozmowa, gdyż drugiego dnia Synodu chłopak unikał mnie przez cały dzień. Takich zdarzeń i sytuacji było wiele, ale teraz nie będę ich wspominał…

Proces niszczenia autorytetu teologa i nauczyciela Pisma Świętego.

W latach 2002-2003, w których miały miejsce, opisywane tutaj wydarzenia, nie miałem żadnej wiedzy o „Instrukcji agenta”, będącej zbiorem wskazówek i rad, jakich swym agentom udzielali ich jezuiccy mocodawcy, gdy w infiltrowanej przez nich społeczności napotykali na opór ze strony wiernych i ich pasterzy.

Przypomnę:

  • W instrukcji agenta zalecano, aby pastorów, którzy nie pójdą na żaden kompromis, najpierw: (1) zniesławić, potem (2) izolować, albo ostatecznie (3) w jakikolwiek sposób zniszczyć! W celu zniesławienia należało przedstawiać pastora w złym świetle, a jego opinię systematycznie niszczyć – czy to poprzez kłamstwo o nim, lub przekręcenie jego słów, albo znalezienie czegoś w jego zachowaniu lub mowie, co naraziłoby go na konflikt z władzami i przełożonymi. Względnie powiązać go z jakąś kobietą, która byłaby agentką np. jako jego sekretarka – i doprowadzenie do jakiejś afery. Akcję izolacji należało zacząć od akcji pisania listów, szeptania różnego rodzaju plotek mówiących, że jest to człowiek kontrowersyjny, że sprawia kłopoty, że powoduje podziały w zborze, że jest przeciwko jedności, że nie objawia miłości Bożej, że naucza swoich własnych doktryn – aż nie będzie miał zwolenników, przyjaciół i obrońców!… Potem można rozpuszczać wieści o jego psychicznym załamaniu, a zatem nie wszystko, co mówi, jest prawdą – słowem, że nie jest wiarygodny… W ten sposób doprowadza się go do punktu, gdy albo idzie na kompromis, albo zmusza do rezygnacji!…

Alberto Rivera – którego sylwetkę przybliżyłem moim Czytelnikom w niniejszym cyklu artykułów – poznał to wszystko z autopsji, zarówno jako agent Jezuitów, jak i potem – po swoim nawróceniu – jako ich ofiara.

Podobnie jak poznało to wielu innych pastorów, ofiar intryg jezuickich agentów infiltrujących zbory protestanckie. Owszem, – i mówię to z ogromną osobistą przykrością – także ofiar oportunizmu członków i nauczycieli zborów, którzy wolą mieć <święty spokój>, niż się narażać w obronie kogoś, o kim źle się mówi…

Pastorzy ci, a także ich bliscy, mogliby opowiedzieć, jak się poczuli, gdy nagle atmosfera wokół nich z dnia na dzień zaczęła się zagęszczać, zaś bracia-pastorzy (a w ślad za nimi niektórzy członkowie zborów), szeptali po kątach, spiskując i niszcząc im opinię i przygotowując kolejne ciosy, mające złamać i/lub całkowicie zniszczyć…

Co było dalej?

Najpierw pojawiły się zastrzeżenia odnośnie teologii! A ściślej tego, że w swojej służbie dla zborów Kościoła – w kazaniach i wykładach, w audycjach radiowych, w programach Ośrodka Kształcenia Biblijnego przygotowującego młodzież do służby w zborach i całym Kościele, w czasopismach i książkach, jakie pisałem i upowszechniałem – „za dużo jest teologii”!

Tego absurdalnego zarzutu nikt nie próbował uzasadniać, ani wyjaśniać, ale co chwilę, to stąd, to zowąd można go było usłyszeć…

Niezadowolenie zaczął też budzić fakt, że jako redaktor naczelny wydawnictwa „Duch Czasów” zbyt często publikuję artykuły krytyczne wobec rzymskiego katolicyzmu, tak że – tu cytat: „trudno nasze czasopisma polecić komuś z sąsiadów”…

Zaczęto też krytykować „Głos kaznodziejski” – drugi z naszych periodyków, poświęcony omawianiu trudniejszych, bardziej złożonych kwestii teologicznych (m.in. proroctwa biblijne), duszpasterskich i wychowawczych, a także biblistyki itp.

Dziwnie zaczęli się też zachowywać bracia, którzy wraz ze mną jako kierownikiem, średnio co sześć tygodni przez dwa dni prowadzili zajęcia dla grupy średnio ok. 25-35 kursantów w Ośrodku Kształcenia Biblijnego. Od pewnego momentu osoby te pojedynczo i pod byle pretekstem zaczęły rezygnować z prowadzenia zajęć, aż zostało nas w tej pracy tylko dwóch, skutkiem czego każdy z nas musiał jednego dnia prowadzić po 5-6 wykładów. Co więcej jeden z nauczycieli, nie ujawniając przede mną zamiaru złożenia rezygnacji, powiedział o tym kursantom podczas zajęć i… pożegnał się z nimi, a potem wszedł do sekretariatu i milcząc, położył mi na biurku swoją pisemną rezygnację. Był to właśnie <Prezbiter>, który w tamtym momencie najwyraźniej przygotowywał się już do rozbicia naszego zboru.

c.d.n.