Rozdział 4
KRYZYS
Uświadamiałem sobie powagę sytuacji.
Życie zaczęło mi przeciekać między palcami, a ja nie potrafiłem go chronić. Zanim zająłem się jasnowidzeniem, różdżkami i wahadełkiem, umiałem cieszyć się życiem, myśleć optymistycznie i utrzymywać dobry nastrój. Teraz życie wyciekało ze mnie, a ja nie potrafiłem go w żaden sposób zatrzymać…
I trwało to już kilka miesięcy. Dzień po dniu było ze mną coraz gorzej. Nie był to nagły kryzys, ale powolne stopniowe pogorszenie… Pojawiła się depresja; ciężka duchowa depresja….Czułem się, jak mokry łachman z którego ustawicznie wycieka woda – tak ze mnie wyciekało życie. Nie potrafiłem nikogo kochać a zarazem nie byłem też zdolny do nienawiści. Byłem odarty z uczuć. Czułem wprost, że przestaję być żywym człowiekiem.
Może pomyślicie, że dramatyzuję. Ja jednak opowiadam Wam moje autentyczne przeżycia. Ten postępujący kryzys trwał już prawie dziewięć miesięcy, a kiedy jest tak, że każdego dnia jest z wami trochę gorzej i trwa to tak długo, zgodzicie się, że jest to coś poważnego. To nie chwilowa słabość, którą można leczyć, która jak sama przyszła, tak może sama odejść. Ale gdy przez dziewięć miesięcy każdego dnia było ze mną trochę gorzej niż wczoraj, uświadomiłem sobie, że stan jest poważny. Do lekarzy bałem się iść. Wiedziałem że gdybym im opowiedział wszystko czym się zajmowaliśmy, wszystkie te doświadczenia z różdżkami i wahadełkiem, wszystkie seanse jasnowidzenia i inne, to z całą pewnością zamknęli by mnie w zakładzie psychiatrycznym. Bałem się tego i dlatego nie poszedłem do lekarza.
Daremnie starałem się pomóc sam sobie.
Zazdrościłem ludziom chodzącym ulicami, którzy trzymali się za ręce i widać było, że się kochają, że cieszy ich śpiew ptaków, świecące słońce, i to, że jest lato. Tymczasem ja powoli umierałem. Wiedziałem, że jeżeli wszystko pójdzie tak dalej i choroba się nie zatrzyma, to w jakimś momencie ciało zrezygnuje z walki o życie. Człowiek wiele wytrzyma, w wojsku mówiono nam, że jeżeli człowiekowi wydaje się, że już nie wytrzyma, to na pewno wytrzyma jeszcze raz tyle. Ale przecież ludzkie ciało ma ograniczone możliwości, i jeśli dojdzie do krańcowego wyczerpania, ono wycofuje się z walki o życie. I wtedy człowiek umiera. Miałem świadomość, że zbliżam się do takiego zakończenia.
Zaprzestaliśmy z Józefem spotkań i eksperymentów. Nie mieliśmy już na to sił.
On przeżywał dokładnie to samo, i nie był w stanie mi pomóc. A ja chciałem żyć, ale nie wiedziałem, co robić, aby żyć. I nadszedł dzień, w którym uświadomiłem sobie, że jest dniem ostatnim. Resztką sił snułem się bez celu po mieszkaniu. Nie miałem już nawet świadomości własnego ciała. Mój wzrok nie potrafił sięgnąć dalej niż kilkadziesiąt centymetrów. Oczy patrzyły w przestrzeń, ale ja oglądałem tylko jej powierzchnię. Już nie byłem panem swego ciała. Ono jeszcze się poruszało, ale miałem wrażenie, że nie należy już do mnie. Zastanawiałem się, co robić i wiedziałem że koniec jest tuż. Tamtego dnia zrobiłem jeszcze jedną rzecz. Napisałem do Józefa list, w którym ostrzegałem go przed niektórymi sprawami, które jak przypuszczałem, zaszkodziły nam w czasie naszych eksperymentów. Poprosiłem moją żonę, aby przekazała ten list Józefowi gdyby ze mną coś się stało. Nie chciałem jej straszyć. Ale kiedy wieczorem położyłem się do łóżka, a było to początkiem sierpnia 1983 r., miałem świadomość, że kończy się ostatni dzień mojego życia. Utraciłem resztkę nadziei. Każdy człowiek, choćby najbardziej chory i zestresowany, tak długo, jak długo ma w sobie odrobinę życiodajnej nadziei, potrafi żyć przynajmniej z dnia na dzień. Mnie jednak i ta odrobina nadziei opuściła. I gdy tak leżałem w pościeli, wiedziałem, że kiedy zasnę, to się już rano nie obudzę. Moje ciało nie wróci już do życia. Wiedziałem, że to już koniec. Leżąc, patrzyłem na ściany sypialni…
Nagle zdarzyło się coś, co nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy. Na obraz pokoju zaczął się nakładać inny, kolorowy obraz. Widziałem wykopany grób, obok niego wieniec i czerwone róże. Potem obraz się zmienił. Ujrzałem otwartą trumnę, a w niej swoje martwe ciało. Naraz zobaczyłem mojego dziadka, który zmarł dwadzieścia lat wcześniej. Patrzył na mnie i chichocząc nieprzyjemnie, wykrzywiał swoją trupią żółto-zieloną twarz.
Ponad ogarniające mnie przerażenie, wybiła się myśl:
– „Dlaczego on się tak zachowuje? Przecież gdy żył, bardzo mnie kochał, i najpiękniejsze wspomnienia z mojego dzieciństwa wiążą się właśnie z nim…”
Nie rozumiałem niczego. W tej chwili moje nozdrza wypełnił zapach impregnowanego drewna, charakterystyczny dla zakładu pogrzebowego. Wszystko to potwierdzało i potęgowało moje przeświadczenie, że kończy się ostatni dzień mojego życia.
Walcząc z majakami, starałem się ogarnąć wszystko racjonalnie. Przychodziło mi to z dużym trudem, gdyż już od kilku miesięcy moje myśli były totalnie rozbiegane. Czasami nachodziły mnie myśli o sprawach, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem, innym razem pojawiły się groźne, niebezpieczne uczucia i pragnienia, które jak gdyby podsuwał mi ktoś inny… Gonitwa myśli obezwładniała mnie… Leżąc na śmiertelnej pościeli, byłem całkowicie rozbity…
Nagle w jednym momencie, gonitwa myśli zupełnie ustała – jakby uspokoił się huragan i nastała wielka cisza. Znikły gdzieś koszmary, miałem wrażenie, że moja psychika została oczyszczona. I z tej ciszy wypłynęła jedna, wyraźna myśl: „Załóż sobie na szyję krzyżyk babci”.
Oczywiście doskonale wiedziałem – i ta świadomość nie opuściła mnie nawet w tamtym momencie – że ten krzyżyk nie ma w sobie żadnej mocy. Był to właściwie różaniec mojej babci, który zwykle zabierałem z sobą, gdyśmy z Józefem wyjeżdżali na poszukiwania podziemnych pieczar. Używaliśmy go jako rekwizytu przy zaklęciach w praktykowaniu czarnej magii i do innych jeszcze magicznych obrzędów. Trudno mi dzisiaj wyjaśnić, dlaczego. Wszak wciąż byłem człowiekiem głęboko niewierzącym. Moja opinia o ludziach wierzących, gruntowana również podczas szkoleń w Związku Młodzieży Socjalistycznej była taka, że są to osobnicy emocjonalnie i psychicznie rozchwiani. Gdy tacy ludzie znajdą się w jakiej trudnej sytuacji, chętnie opierają się na kimś, kto jest najsilniejszy, wszystko wie i wszystko może. Wymyślili sobie taką istotę i nazwali ją Bogiem. W krytycznych momentach swego życia klękają, wołają do tej istoty, i w ten sposób jak gdyby wietrzyli swoją psychikę, przezwyciężając swoje życiowe problemy. Tak więc wiedziałem, że krzyżyk nie ma żadnej mocy. – Chociaż w tym miejscu muszę coś dopowiedzieć.
Któregoś dnia wraz z dwoma kolegami wdrapaliśmy się na tzw. Byczą Skałę. Byli to dwaj rodzeni bracia z Ichlawy, którzy czasami przyjeżdżali nam pomagać. Był wieczór, dochodziła 23,30 gdy po skończonej akcji wyszliśmy z jaskini, ściągnęliśmy kombinezony pozostając w koszulach, na których były ślady błota. Drobiny błota mieliśmy też we włosach. Byliśmy tak zmęczeni, że nie myjąc się, usiedliśmy do posiłku.
Po kolacji rozłożyliśmy na stole mapę zamczyska, chcąc na nią nanieść pewne szczegóły, których dotąd nie ustaliliśmy. Zwykle robiło się to za pomocą wahadełka. Tak więc usiedliśmy i ci dwaj chłopcy, jako że cechowała ich szczególna wrażliwość, wzięli wahadełko i rozpoczęli badanie. Polegało to na tym, że ja stawiałem konkretne pytania a oni poprzez wahadełko zdobywali potrzebne informacje. W chacie były dwie izby; my siedzieliśmy w jednej, a druga była zupełnie pusta. Nagle w tej właśnie pustej izbie ktoś zaczął chodzić, stawiając na drewnianej podłodze niezwykle ciężkie kroki. Były tak ciężkie, jakby stawiał je olbrzym – podłoga dosłownie jęczała pod jego ciężarem! Nawet najtęższy z nas, a mieliśmy w naszej grupie kolegę, który ważył ponad sto kilogramów, nie byłby w stanie tak chodzić.
Na twarzach chłopców dostrzegłem wyraźne oznaki strachu i narastającej paniki. W końcu jeden z nich nie wytrzymał i powiedział:
– „Martinie, musimy natychmiast uciekać z tej chaty, bo inaczej stanie się tutaj coś strasznego! Czuję w powietrzu napięcie, które się stale zwiększa. Mam wrażenie, że z podziemnych chodników i pieczar wyszły potężne moce i wstąpiły w tę chatę!…”
Ja tego aż tak nie odczuwałem, ale patrząc na nich zrozumiałem, że sprawa jest bardzo poważna. I dlatego natychmiast, mimo że była noc, wybiegliśmy stamtąd – ledwie zdążyłem zamknąć drzwi – pełnym gazem, w panice odjechaliśmy do Brna.
Jeden z tych braci – miał również na imię Martin – w samochodzie siedział na tylnym siedzeniu z zamkniętymi oczami. Żaden z nich nie znał drogi. Tymczasem ten właśnie chłopak, siedząc na tylnym siedzeniu, równocześnie pilotował nasz samochód. W pewnym momencie powiedział:
-
„Uwaga, zbliżamy się do zakrętu, z drugiej strony nadjeżdża auto – przyhamuj!”
Przyhamowałem, a z za zakrętu faktycznie wypadło pędzące z dużą szybkością auto. Kiedy dotarliśmy do Obrzan, dzielnicy Brna, odezwał się znowu:
– „Teraz spotkamy coś wielkiego… to nadjeżdża z przeciwnej strony… nie wiem co to jest… To iskrzy i świeci…” Jadąc dalej minęliśmy się z tramwajem. W Ichlawie nie ma tramwajów, więc być może on tego nie potrafił określić, zresztą nie wiemy jaką miał wizję. (Tu wyjaśnienie: gdy jasnowidz ma wizję, wówczas pewne przedmioty czy zjawiska może widzieć w różnych symbolach, niekoniecznie w ich rzeczywistym kształcie).
Dotarliśmy do Czarnego Pola gdzie mieszkałem i zaparkowaliśmy samochód na sąsiedniej ulicy. Chłopcy wysiedli, a ja zamykałem auto. Była godzina 1.30 w nocy. Nagle w odległości trzydziestu metrów od nas, u góry – bo ulica opadała stromo w dół – a więc trzydzieści metrów powyżej, ze skrzyżowania wyjechał milicyjny radiowóz. Milicjanci zatrzymali się i było jasne że nas obserwują. Ulica była całkowicie pusta…
Wyobraźcie sobie tę sytuację: pusta ulica, trzech chłopaków w jeansach i w samych koszulkach – owszem, z tej odległości oni nie mogli widzieć, że te koszule są na dodatek poplamione błotem – kręci się obok jakiegoś auta. Było oczywiste, że musieli nas wziąć za złodziei. Skąd mieli wiedzieć, że to jest moje auto, i że akurat przyjechaliśmy. Z tym nie byłoby jednak większego problemu – dokumenty miałem z sobą.
Problem polegał na czymś innym. Po kolacji w chacie, jako że nie zamierzaliśmy się stamtąd ruszać, wypiłem trochę alkoholu. A potem, gdy sytuacja zmusiła nas do nagłej ucieczki, zupełnie o tym zapomniałem; prowadziłem więc samochód będąc niezupełnie trzeźwy. Wiedziałem co teraz będzie. Milicjanci podjadą, każą mi dmuchnąć w balonik, zabiorą mnie na badanie krwi i pozbędę się prawa jazdy. Tymczasem byłem zawodowym kierowcą i prawo jazdy było dla mnie życiową sprawą. W tym momencie powodowany gwałtownym impulsem zwróciłem się do Martina:
– „Martin! Zrób coś!!!”
Nawet nie wiem dlaczego przyszła mi taka myśl i dlaczego zwróciłem się z tym do niego. Na te słowa chłopak odwrócił się, stanął na wprost milicyjnego auta, wyciągnął przed siebie ręce, rocapierzył palce i stał nic nie mówiąc… I wtedy stało się coś niezwykłego. Kierowca auta nagle wrzucił jedynkę, ale zrobił to tak gwałtownie, że skrzynia biegów zarzęziła, auto skoczyło w przód, gwałtownie zawróciło, tylko jego światła omiotły naszą grupkę, i pomknęło gwałtownie w kierunku, z którego przyjechało. Patrzyłem na to i nie wierzyłem własnym oczom. Dotąd, kiedykolwiek jechałem nocą przez Brno i spotkałem patrol milicyjny, zawsze byłem zatrzymany i dokładnie odpytany – skąd jadę, dokąd, i po co, co wiozę, itd. Pytania te zresztą chyba sami dobrze znacie z niezbyt odległej przeszłości.
Nie wierzyłem więc własnym oczom i zapytałem:
-
„Martin, co ty zrobiłeś?”
A wtedy on odpowiedział:
-
„No cóż, posłałem im trochę tej grozy, którą mamy w sobie.”
Stamtąd poszliśmy do mojego domu, usiedliśmy w pokoju obok stojącej tam gipsowej figurki Pana Jezusa i… zaczęliśmy się solidnie trząść! Tam nas dopadła ta groza. Trudno mi dziś opisać potworny, paraliżujący strach, który zdawał się rozbijać nas w atomy. Siedzieliśmy przy stole bojąc się położyć, opanowani myślą, że jeśli zaśniemy, to się już więcej nie obudzimy. Trwaliśmy tak przez całą noc, opanowani przez panikę, pozornie niczym nie uzasadnioną, a przecież wyraźnie odczuwalną. Dodam, że powietrze w kuchni zrobiło się gęste i nasycone elektrycznością, jakby za moment miało dojść do wybuchu. Byliśmy na granicy szaleństwa… Gipsowa figurka nie była w stanie nam pomóc!
Wracam teraz do momentu, w którym przerwałem moją opowieść. Leżałem w pościeli i nagle pojawiła się myśl: „Załóż sobie na szyją krzyżyk.”
Odrzuciłem ją.
Przecież wiedziałem, że ani ten krzyżyk, ani posążek Chrystusa nie są w stanie mnie ochronić przed niczym. Mówiłem sobie w myślach: „Gdy rano znajdą cię martwego, jakie znaczenie będzie miało to, że masz na szyi krzyżyk, czy nie?”